Dziennikarka
Dołączył: 23 Wrz 2012
Posty: 3
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Poznania
|
Wysłany: Nie 16:36, 23 Wrz 2012 Temat postu: Magiczny Las - Opowieści z głębi lasu |
|
|
Sam tekst jest tutaj (w dokumencie jest ładna grafika i obrazki co rozdział, ale nie wiem, jak go dodać.)
Rozdział I - Naprawdę potrzebny nam pies?
Dzień zapowiadał się całkiem słonecznie. Czasem widać było szare chmury, ale zanim zdążyłam się obejrzeć drugi raz, już ich nie było. Słońce grzało mnie, więc nie musiałam zakładać już niczego więcej poza bluzką z jednym ramieniem. Ale chciałam poza tym czegoś więcej. Właściwie myślałam nad tym, bo nie byłam do końca zorientowana, czego chcę. Tak, to najzupełniej normalne. Nie będę nudzić przykładami, bo… mam gościa. Tak, to Asia. Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, a jakże! O niej mówić mogę wiele, no ale po co? Bardziej poznaję ją w lesie niż jakbyśmy miały ze sobą rozmawiać. To moja najlepsza przyjaciółka – z nią jest zawsze ciekawie, przezabawnie, no i pojawia się ten dreszczyk na plecach na myśl o kolejnej wyprawie. No i taki właśnie mnie przeszedł. A jak! – pogoda piękna, początek lipca, to trzeba korzystać, póki okazja. No, to ja jej nie mam zamiaru marnować. Tak się pięknie składa, że Asia też.
Nie czekając długo wzięłyśmy 2,5 l butelkę z wodą (oj, zapowiada się dłuuga wy-prawa!), plecak z kompasem, mapą, itp. (na wszelki wypadek), no i telefony z nawigacją GPS. Yeah! Uszykowane.
-Mamo! – zaświergotałam mamie nad uchem, podczas gdy piła kawę w kuchni.
Mama odskoczyła jak oparzona (a może faktycznie się oparzyła, jak jej prawie wrzasnęłam do ucha?), o mało nie wylewając sobie kawy na kolana, westchnęła, i trochę poirytowana zapytała:
-Co?
-Idę z Aśką na wyprawę do lasu! – powiedziałam (z uśmiechem!).
-Ahaa. A do jutra wrócisz?
-Eee... Taak, mam nadzieję.. – odpowiedziałam niepewnie.
-To idź, pogoda piękna.
No.
-Na co czekasz? Wyjazd do lasu! – powiedziała delikatnie z uśmiechem.
No, dobra! Szlak prowadził nas przed siebie stawiając na naszej drodze fajne przeszkody(m.in. przewrócone drzewa, piękne widoki ze szczytu przewróconych drzew, no i raz spotkałyśmy jedną sarenkę!). Jak wspomniałam, były przewrócone drzewa, a że były przewrócone pod kątem 75 stopni, to dałoby się na nie wejść. O, poprawka – nie „dałoby się”, a „da”. Na „szczycie” takiego drzewa widać było horyzont, szkoda, że będziemy musiały wrócić! Właśnie takie oto zniszczenia zo-stały po nawałnicy, która zdarzyła się półtora miesiąca temu. Wtedy wszystkie zeszłyśmy do piwnicy (bo Asia też u mnie była w tamtym czasie). Oj, działo się wiele, a ja miałam okazję...
-DOSYĆ MARZEŃ! – usłyszałam nad uchem. – W GŁĄB LASU, RAZ RAZ!
Trzeba dodać, że tyle drzew było poprzewracanych, że można było przechodzić z jednego na drugie. Przygoda? O nie. Jedynie miłe wspomnienie. Tak więc, poga-niana, skakałam z jednego drzewa na drugie – tak, jak chciała Aśka. Powiem tak: nie wiem, jak to było możliwe. Ale my potrafimy tego dokonać. Jesteśmy wyjąt-kowe. Jesteśmy najle...
Tak, w tym momencie dostałam z takiego liścia, że aż mi się zrobiło ciemno przed oczami, i myślałam, że spadnę.
-Co ja mówiłam?! – powiedziała ze złością i nutką satysfakcji.
Pomyślałam, że w nosie mam to, co mówiła, i przez chwilę chciałam jej to powie-dzieć, ale powiedziałam co innego:
-Mów sobie co chcesz, ale nie przechodź do rękoczynów. – odparłam jak zwykle spokojnie.
-Nie mogę.
Mój odwet.
-NO CO TY KURDE ROBISZ! POGIĘŁO CIĘ?!!!!! – usłyszałam w odpowiedzi. Taak, jesteśmy zupełnie inne...
-Ciebie też – stwierdziłam z uśmiechem. Oj tak, lubiłam jej od czasu do czasu robić na złość. No co? Każdemu trochę czasem trzeba.
Jak widać, Pani I Władczyni chciała coś powiedzieć, ale przerwało jej wycie.
-Cicho – odezwałam się do niej szeptem.
Ewidentnie słychać było, że to jest wycie wilka.
Wszystkie organy, jakie znajdowały się w moim wnętrzu, podeszły mi do gardła, a może i mi wyszły na wierzch (już nie pamiętam), tak bardzo się bałam.
Asia też się bała, dało się to poznać po tym, jak się skuliła i jakby mogła, to przy-puszczam, że najchętniej zniknęłaby do czasu opanowania sytuacji.
-I co teraz zrobisz? – spytała piskliwym, cichym głosikiem.
Ja? No ona jest chyba nienormalna.
-Lejesz mnie, a teraz chcesz pomocy?
-Rób coś. – odpowiedziała bez jakichkolwiek emocji. Ot, jak robot.
Chciałabym, a teraz pomoc była potrzebna w trybie natychmiastowym, ponieważ słychać było coraz głośniejsze kroki wilków i ich szczekanie, warczenie, wycie.
-A może b..bbbyś zobaczczyłaaa, co się dzdziejejeje? – w strachu zaczynam się jąkać, tak było i tym razem.
-NIIE! – niemal wrzasnęła ze strachu, a w tle towarzyszyły jej warczenie wilków z licznej watahy.
Nie powiem, panikowałam. Bo spójrzmy – byłyśmy na szczycie drzewa, pod nami liczna wataha wilków, i chyba nie jadły od 2 dni, bo ślina im leci z pyska jak się patrzy, niektóre psy próbują wejść na drzewo i zaczyna im się to udawać... Są dwa wyjścia:
1. Zadzwonić po... Straż Pożarną? No chyba nie.
2. Wskoczyć na normalne, stojące drzewo. Hurra! Było metr przede mną, a jako, że mierzę 1, 75 m, z łatwością do niego dosięgnę.
Odezwałam się więc z nadzieją do Aśki:
-Choć zołzo, ratunek czeka. Złap się drzewa, bo cię wilki zeżrą.
Zołza podniosła głowę, obróciła się, i niewiele myśląc, zepchnęła mnie z drzewa, a sama złapała się tego naprzeciwko i już po chwili myślała, że jest bezpieczna.
Nic podobnego. Nic bardziej mylnego.
Znów skuliła głowę, ale to nie pomogło. Zsuwała się z drzewa z szybkością 1 cm na minutę. Niby nic takiego, no ale to mnie uznała za organizatorkę ratunku, i to mnie zepchnęła z drzewa, a ja nic nie mogłam zrobić, przynajmniej ze sobą, bo najwidoczniej miałam złamaną lewą rękę i prawą nogę, leżałam na boku podpie-rając się jakoś złamaną ręką, i otoczyło mnie stado wilków. Śmierć na miejscu, hę? Na 99,9%. Czyli ogólnie rzecz biorąc, tak. Nosz kurde. Ja se tu myślałam, a wygłodniałe wilki chciały mnie zeżreć. Zbliżały się do mnie i nie przestając wpa-trywać się we mnie ślepiami, pokazywały zęby i swój „uśmieszek”, niekoniecznie oznaczający zadowolenie. Nie pamiętam, o czym wtedy myślałam (o śmierci zapewne). Wilcza morda zbliżyła się do mojej (jeszcze całej) twarzy, a dzielił nas 1 mm. Znów zaszczyciła mnie widokiem swoich lśniących zębów. No i w końcu – 0,1% nadziei na życie objawił się w postaci dorosłego, pięknego, rozrosłego i po-tężnego Owczarka Niemieckiego. Zawarczał na niedoszłego (chyba jeszcze) mor-dercę. Słabo go widziałam, pomimo, że miałam okulary, ale wydawał mi się wtedy ostatnim ratunkiem. Widziałam go z daleka (200 m?), ale wiedziałam, że to potężny pies. Większy od wilków. Bardziej rozrośnięty, a klatkę piersiową miał niczym grizzly.
Wataha wlepiła w niego swoje szkliste oczy, a ja, wycofując się, wciąż nie mogłam oderwać wzroku od wiadomego zwierzęcia. Stał nieruchomo, szczerząc swoje piękne kły (ten szczegół pamiętam do dziś). Zazdrosna o swoją zdobycz wataha, pobiegła na przeciwnika, a ja zwiałam na drzewo. „Biedna” Asia była już prawie na ziemi (no ale cóż, trzeba było mnie nie spychać!), ale mimo to nie chciała się puścić drzewa i brać nogi za pas, póki był jeszcze czas i szansa. Próbowałam myśleć, jak ją ocalić. PRR! STÓJ! Ja mam jej ratować cztery litery, podczas gdy ona naraziła moje życie?! Joanna, puknij się w łeb. Puk puk, jest tam kto? Słychać echo. Pusto! No ale chyba jednak nie, skoro odezwał się we mnie instynkt samozachowawczy, i nakazywał spadać (SAMEJ!) jak najszybciej.
-Ratuj! – zdołałam usłyszeć zza moich pleców. Obejrzałam się za siebie – 0,1% (czytaj: ten Owczarek Niemiecki) dzielnie walczył z wilkami, jak dotąd tylko nie-doszli mordercy jęczeli. No, ładnie – z 50 wilków w walce było tylko 5, reszta podkuliła ogon i zazwyczaj odchodziła z poważnymi obrażeniami (no przecież to się czuło na kilometr.)
-Skoro chciałaś mnie zabić, ratuj się sama!
Przez chwilę słyszałam cichy szloch. Trudno – jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz (a może: jak mnie potraktujesz, tak cię uratuję?)
Zdążyłam przebiec jedynie 200 metrów, gdy usłyszałam za sobą szczekanie (raczej przyjazne, ale po takich przeżyciach, komu by się to nie skojarzyło z wilkami?).
-O Jezu, znów wilk??!? – pomyślałam przerażona. Ale na szczęście nie. Był to wybawca – piękny i potężny Owczarek Niemiecki. Podbiegł do mnie merdając ogonem. Zdyszana usiadłam na dużym kamieniu i przytuliłam się do niego. Wyjęłam wodę, kilka skibek chleba, i podsunęłam je psu. Na jego pysku dało się zauważyć coś w rodzaju uśmiechu i zjadł 3 z 5 skibek chleba.
Otworzyłam butelkę wody i nalałam do pojemnika, który zupełnie przypadkiem (serio!) znalazł się w mojej torbie. Trochę wypił, i wtulił się we mnie. Po chwili zaszczyciła mnie swoją osobą... No kto, kto? Asia! Usiadła na kamieniu, przysunęła się do mnie, po czym objęła, a gdy skończyła, obrzuciła mnie uśmiechem w stylu „no wybacz mi”. No, to wybaczam, uh. No czemu?! W każdym razie zawarłyśmy coś w rodzaju sojuszu, ale nie na piśmie. Ot, duchowo. Ciekawe, na jak długo...
-Widziałaś tą akcję? – spytałam.
-Ciekawe jak, skoro patrzyłam przed siebie – odparła. – Ale wszystko słyszałam. To było niesamowite.
-Tak, to prawda.
-A co byś zrobiła, jakby biegła na nas locha z żądzą mordu?
-Chyba miałabym lepszy czas na setkę niż Bolt– opowiedziałam na spokojnie. – Nie no, zabiłyby nas. Potrzebujemy ochrony.
-Niby jakiej?
-Potrzebujemy psa. Naprawdę potrzebujemy tego psa.
-No, to chyba wracamy? Z psem. Bo masz rację. Naprawdę potrzebny nam ten pies.
-A imię jego?
-Ferrero Tai Magiczny Las – zasugerowała przyjaciółka.
-Może bez nazwy hodowli. To Ferrero czy Tai? Myślę, że Ferrero będzie dla niego najlepszym imieniem.
-Ja myślałam, że Tai, no ale. To co, idziemy z Ferrero do twojego domu?
-Dobry pomysł. Myślę, że mama się ucieszy, widząc obrońcę mojego życia.
-A ja?
-A ty tchórzu, nie zasługujesz na upamiętnienie.
-No chyba jednak tak, bo przeze mnie złamałaś rękę i nogę.
-Już nie boli. Chodź.
Oj, zapomniałam dodać na początku, że na przerażające miejsce dotarłyśmy do-piero po 3 godzinach, czyli zdążyłyśmy przejść 5 kilometrów (więc całkiem daleko.)
No to po 3 godzinach weszłyśmy do mego domu krokiem bohaterek (warto dodać, że Ferrero też szedł). Mama początkowo myślała, że weszła do jej domu
dwójka „dzieci Facebooka”, ale szybko się okazało, że to jednak my.
Nasze przygody nie wyszły na jaw, za to wydała się złamana ręka i noga. Mama zadzwoniła po pogotowie, które mnie zabrało, i pojechałam do szpitala, reszty nie muszę chyba opisywać. Nastawianie kości bolało, kroplówka też (standardowa procedura), itd., itp., etc.
Nadal uważam, że warto było cierpieć.
Nadal uważam, że warto było tak się zestresować.
Nadal uważam, że warto było przebaczyć.
Nadal uważam, że warto było wziąć Ferrero.
Nadal uważam, że warto jest się z tego śmiać.
I nic tego nie zmieni.
To był rozdział I. Aktualnie pracuję nad rozdziałem II, jak go skończę, a ten tekst się spodoba, zamieszczę dalsze części.
Post został pochwalony 0 razy
|
|