Young
Dołączył: 29 Mar 2011
Posty: 8
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 6:45, 02 Kwi 2011 Temat postu: Legendy Merlemowe |
|
|
A, tak sobie pomyślałem, że jak niektórym zombiaki nie pasowały, a humorystyczny tekst tak, to może wstawię Legendy...
Napisane jakiś czas temu, moje(jeszcze do niedawna) najdłuższe humorystyczne opowiadanko.
Bez zbędnego gadania - wyślę w kilku kawałkach, żeby nie zniechęcało długością. Jeśli znajdziecie jakiekolwiek analogie do istnijących już dzieł, powstałych jako legendy, to... macie rację
Miłego czytania.
Świeca paliła się spokojnym, nieporuszonym płomieniem, rzucając nikły poblask światła na potężną, starą księgę stojącą na pulpice.
Studiował ją siwiejący już mag, wyglądający jak żywcem wyciągnięty z Arturowskich Legend.
Nosił długą, niebieską szatę, przyozdobioną sporymi, wyszywanymi złotą nicią gwiazdami i dużym, srebrnym księżycem na piersi. Stara, zmęczona, lecz zawsze wesoła twarz spowita obfitym zarostem i przyozdobiona niewielkimi, okrągłymi okularami twarz sprawiała nadzwyczaj przyjazny wygląd.
Wreszcie, wieńcząca cały majestat maga wielka, szpiczasta czapka w kolorze szaty, również zdobiona złotymi gwiazdami, spoczywała spokojnie na skroniach Merlema.
Całość wyglądałaby nieco tandetnie, gdyby nie wygląd komnaty, w której przybywał mag.
W półmroku nie można było wiele dostrzec, jednak już sam pulpit, wykonany z twardego, dębowego drewna, jednak pomalowany – zapewne z niewielką pomocą magii – na cukierkowy, biało-czerwony wzorek.
Wszystkie regały zbudowane były z jasnozielonego, radosnego materiału o żywym, tęchnącym świeżością kolorze.
Sama podłoga, na której zwykłe deski zastąpiono kamiennymi , kolorowymi płytami, na których skrzyły się magiczne, brokatowe gwiazdki, czy przyjaźnie uśmiechające się twarze.
Całe to kiczowate otoczenie, z powodu okularów i zarostu maga sprawiało, że chłopiec zwany Merlemem wyglądał nadzwyczaj poważnie.
Merlem liczył sobie dopiero osiem wiosen, a samą sztukę magiczną zgłębiał od trzech. Syn potężnego maga krył w sobie olbrzymią moc, którą powoli, stopniowo odkrywał i ujarzmiał.
Stara księga, stojąca na pulpicie, ponura, czarna, z pożółkłymi stronnicami, zapisanymi mozolnie tworzonym, zdobnym pismem, wyglądała jak nie z tego świata.
Chłopiec wzdrygnął się nieco, gdy usłyszał ciche uderzenie w komnacie obok. Mógł się tylko domyślać, co się tam dzieje, sam jednak rozejrzał się tylko powoli, z niepokojem spojrzał na dopalającą się już świecę i powrócił do nauki.
Tymczasem w komnacie obok, urządzonej niemal identycznie jak komnata Merlema, przy swym pulpicie stał brat bliźniak Merlena – Vlad.
Vlad w przeciwieństwie do drugiego chłopca wyglądał bardziej mrocznie i nieprzyjaźnie. Czarna jak no szata, sięgająca aż do ziemi i emanująca dziwną, nieczystą aurą, powiewała delikatnie, smagana podmuchami wiatru wpadającego przez okno.
Twarz, o śniadej, niezdrowej cerze, naznaczona kilkoma płytkimi i jedną długą, głęboką blizną, pozostałością po mrocznych rytuałach odprawianych w przeszłości, wydawała się nad wyraz nieprzyjazna i odrzucająca.
Zmęczone, podkrążone oczy, nieco przekrwione, dopełniały obrazu mrocznego maga-nekromanty.
Vlad zaczął pleść zaklęcie. Czarne i czerwone nitki magii zaplotły się wokół paclów maga, tworząc jarzącą się bielą i czerwienią kulę. W tym samym momencie, kontrzaklęcie stworzył Merlem i wypuścił je na spotkanie pociskowi.
Magia buchnęła z ogromną siłą, a na korytarzu, miejscu wybuchu, stworzyła się po prostu globalna rozwałka.
- Vlaaad! – wrzasnęła Mirnówa, opiekunka dwojga dzieci, najęta nierozważnie przez maga-ojca, który nie wiedział, jak złą kobietą była.
- O, cholera. Trzeba się zabarykadować! – wrzasnął przerażony malec, transportując za pomocą magii większe meble pod drzwi.
Złapał swoją magiczną księgę i wczołgał się do swojej małej skrytki, pod regałem z książkami.
Z ust malca popłynęła melodyczna litania, gdy w drzwi zadudniły drobne piąstki opiekunki.
- Vlad, nie denerwuj mnie! Jeśli zaraz nie otworzysz, wejdę tam sama... – ostatnie słowa brzmiały nadzwyczaj złowieszczo.
Tymczasem przerażony Vladzik kończył czar i przypieczętowywał go właśnie tnąc szybko swoją dłoń.
Krew skapnęła z ręki, nie docierając jednak do ziemi. Stworzyła krwistą osłonę w wejściu, emanującą mroczną energią.
Vlad był z siebie zadowolony i dumny, bo nigdy nie udało mi się rzucić tak potężnego czaru. Teraz jednak przerażenie wzięło górę, gdy pierwsze, potężne uderzenie potrząsnęło drzwiami i barykadą.
- Vlad, moja cierpliwość się kończy! – kolejny wstrząs poniósł się po ziemi.
Po następnym, nadzwyczaj potężnym ciosie, barykada poczęła rozsypywać się i już po chwili Mirnówa wkroczyła do pokoju.
Wyglądała przerażająco. Nawet pełen wiary mnich przeląkłby się i prosił Boga o ratunek, a nawet najdzielniejszy i najbardziej wygłodniały rycerz, uciekałby ile sił w nogach, od tej potwory.
Mirnówa zaczynała się na górze, dość gwałtownie, od szpetnego ryja. Nie twarzy, jak przystało na niewiastę, lecz szpetnego ryja, któremu kształtem najbliżej było do fikuśnie powyginanego korzenia dębu. Oczy – zezowate i rozbiegane, towarzyszyły wielkiemu nosowi, którym można by zburzyć największą basztę zamku króla Uthuera.
Nieco niżej, z wyszczerzonej w uśmiechu paszczy bił widok równie przerażający, co smród.
Powykrzywiane zęby, te które jeszcze ocalały(a nie było ich zbyt wiele), niemalże dusiły się od cuchnącego siarką oddechu potwora. Obowiązkowa, jak dla tak pięknej kobiety wielka, owłosiona brodawka na brodzie dopełniała widoku pięknego, niewieściego ryja.
Naokoło całego oblicza wiły się pozlepiane i ohydne włosy, które były na dobrej drodze do stania się żywymi organizmami, jak u mitycznej Meduzy.
Groteskowo pokrzywione ciało dopełniało obrazu, a jej ręce dymiły jeszcze lekko, po tym, jak użyła swojej mocy do wdarcia się do pomieszczenia.
- Vlad! Gdzie jesteś?! – malec skulił się jeszcze bardziej w swojej kryjówce, co zwróciło uwagę opiekunku.
Cicho, z przerażającym wyrazem twarzy, przedstawiającym radość i nienawiść zarazem, podeszła do regału i wypuściła pocisk o miażdżącej sile.
Krwista bariera zachwiała się nieco, jednak wytrzymała.
Wyraz zdziwienia wypłynął na facjatę Minrówy.
- Podszkoliłeś się? Trzeba już na ciebie czegoś więcej, niż łaskotania... – opiekunka zaczęła pleść czar, podczas gdy Vlad przestał się kulić. Cały strach natychmiast zszedł na dalszy plan, gdy malec zrozumiał, że odparł jeden z silniejszych czarów ofensywnych opiekunki, o tysiąckroć silniejszej od niego.
Nie wiedział, jak to się stało, ale był niezwykle rad z wielkiego przyrostu swojej mocy.
Zdziwienie chłopaka ustąpiło narastającej pewności siebie, by popchnąć malca do niemal samobójczego czynu.
Vlad wypełzł powoli ze swej kryjówki, ciągnąc otaczającą go tarczę za sobą. O chwili stał przed swym wrogiem z wyrazem zaciętości i lekkiego szaleństwa na twarzy, co w połączeniu z jego osobliwą urodą wyglądało upiornie.
Opiekunka zaprzestała plecenia zaklęcia i spojrzała jeszcze bardziej zdziwiona na swojego podopiecznego.
Wiedziała, że mały coś kombinuje...
To stało się nagle. Vlad obrócił się wokół własnej osi, plotąc jednocześnie czar, którego nauczył się ostatnio.
Miał nadzieję, że jego umiejętności znów nie zawiodą. Niemal niewidzialny pocisk poszybował w stronę opiekunki, lecz Mirnówa zdołała odbić go tarczą.
- Co do... – zapytała sama siebie opiekunka, gdy jej bariera poczęła czernieć i atakować ją samom z mocą niemal zdwojoną, co do mocy użytej do stworzenia tarczy.
Vlad zaczął śmiać się przeraźliwie, gdy jego znienawidzona opiekunka kawałek po kawałki odpływała w niebyt.
Merlem stał przerażony w drzwiach. Nie dość, że jego brat stał się znacznie potężniejszy, a jego opiekunka nie żyje, to na dodatek nie zdążył jeszcze zjeść podwieczorka.
Merlem uciekł do swojego pokoju, obserwując tylko skrycie, jak Vlad odchodzi z całym swym dobytkiem i zniszczonym przez niego małym, pluszowym misiem...
45 lat później.
Wieża Maga Merlema na zamku króla Artrura.
I nie, Artrur to nie błąd. Rycerz ten zasłynął bowiem z pełnych wyrazistego przekazu artystycznego żeliwnych rur do kanalizacji. Zaczęto go więc przezywać ArtRur.
Znad kociołka buchnął kłąb zielonkawego dymu, który jednak rozpłynął się po chwili, znikając bezpowrotnie.
Merlem, wciąż siwy i staro wyglądający mężczyzna, wstał znad księgi i zamieszał w naczyniu.
- Wywar niedługo będzie gotowy... Trzeba dodać jeszcze... – nie dokończył, bo nagle silny cios, wymierzony prosto w umysł maga, zwalił go z nóg. Merlem zdążył poczuć jeszcze mroczną energię, przepełniającą jego ciało i usłyszeć donośne uderzenie głową o kant rozgrzanego kotła.
Później zapadła ciemność.
Obudził się o świcie na kacu – gigancie. Pomasował lekko obolałą głowę i wyczuł pod palcami ogromnego guza na czole. Jeden impuls przeszedł przez jego umysł. Ta jedna myśl zmobilizowała go do działania, sprawiła, że w pełnej gotowości poderwał się na nogi.
- Cholera! Zacier!
Ale było już za późno. Cały kocioł mocnego, truskawkowo – czereśniowego wywaru niemal całkowicie wyparował, pozostawiając po sobie tylko resztki owoców.
Ból głowy brutalnie przypomniał o sobie, wdzierając się na pierwszy plan percepcji.
- Zamknij się! – rozkazał głowie Merlem, lecz nie podziałało.
Dopiero, gdy rzucił stosowne zaklęcie, ból powoli zniknął. Czar nie niwelował jednak innych skutków pospolitego kaca, mag więc nie czuł się zbyt dobrze.
Merlem postanowił zająć się mniej ważnymi sprawami – usiadł na bujanym krześle, zdjął niemal przyrośniętą do jego głowy fikuśną czapkę, zapalił fajkę i zaczął dumać.
Po kilku godzinach obudził się z półsnu i wstał gwałtownie.
- To musiała być sprawka Vlada! – powiedział wesoły. – Tylko dlaczego...? – jego radość przygasła nieco.
- Bo ja tak mówię! – głos z nieba zagrzmiał.
Narrator miał rację. On tak mówił, więc tak było.
- Niby racja...Tylko co teraz począć? – podrapał się z frasunkiem po głowie mag. – Nastawię nowy zacier! – pomysł zdawał się wprost genialny.
Nagle, coś uderzyło go silnie w głowę. Wielkie pióro znikło znów w chmurach, nie pozostawiając po sobie śladu.
- Czyli nie... – pomasował się po drugim, wielkim guzie, który znajdował się dokładnie naprzeciw pierwszego. - W takim razie poszukam i dopadnę Vlada..
Mag spojrzał z niepokojem przez swoje okno w niebo, lecz nic się już nie stało.
Merlem złapał za plecak i zaczął zapełniać go potrzebnymi artefaktami, miksturami. A sam koniec wrzucił do niego małego, czarnego, pluszowego misia.
Mężczyzna zarzucił plecak na ramiona, chwycił za kostur ze skrzącą się mocą kulą na szczycie i wyszedł z komnaty, patrząc tęsknie na kocioł, w którym nie było już zacieru.
- Nie możesz, ot tak odejść! – Krzyczał Artrur, pobrzękując gniewnie zbroją.
- Mogę i właśnie to robię. A teraz zejdź mi z drogi, bo twoja zbroja bardzo dobrze przewodzi moją magię.
Rycerz odskoczył nieco przestraszony, ale zaraz znów zaczął negocjować powrót maga.
- Najpóźniej za rok wrócę – ubiegł go Merlem.
- ROK?! – bez ciebie zdechniemy przy pierwszym ataku smoka!
Merlem jednak już nie słuchał, tylko ruszył przed siebie, zostawiając osłupiałego Artrura za sobą.
Ciąg dalszy nast... zostanie wklejony:)
Przepraszam za nieco denny początek, to nie miało być na początku śmieszne. Poza tym tworzy małe tło "historyczne", które będzie potrzebne do zakończenia.
Post został pochwalony 0 razy
|
|