Autor Wiadomość
OSA
PostWysłany: Czw 16:28, 14 Maj 2009    Temat postu:

Początek pierwszego rozdziału. Zbyt duże natężenie słów: słup, ogłoszenia, strażnik, nie jest to kwestia samej ich częstości i powtarzania się raz po raz, bo powtórzeń jako takich, zdanie w zdanie nie ma, ale nawet zastąpione bliskoznacznymi słowami sprawiają dosyć irytujące wrażenie.
W początku drugiego też wyłapałam błąd. Nie wiem co wspólnego z cechem złodziei ma profesja płatnego zabójcy.Wink Ale to szczegół.
Nie przepadam za tego typu prozą, ale czyta się całkiem lekko. Opowieści o sytuacji w karczmie zabawnie przerysowane(przyznam, że się uśmiechnęłam), choć dla mnie kojarzą się z bajdurzeniem w trylogii Tolkiena i robieniem miejsca "mówcy"Wink
Vialix
PostWysłany: Sob 13:23, 09 Maj 2009    Temat postu: Mercurial

Mercurial

Rozdział I


Strażnik klął głośno przybijając do słupa obwieszczenie. Z wyraźną irytacją uderzał młotkiem o gwóźdź, a echo niosło się po całym dziedzińcu. Spragnieni informacji o nadchodzących ładunkach żywności mieszczanie zbierali się na podwórzu, ale że była jeszcze dość wczesna pora, niewielu zechciało wyjść i dołączyć do grupki otaczającej słup z ogłoszeniami. Zresztą zdążyli już zauważyć, w jakim humorze jest strażnik i woleli się nie zbliżać dopóki nie skończy.

A strażnik rzeczywiście nie był dziś w sosie. Radny przyłapał go śpiącego na służbie i kazał rozwieszać ogłoszenia po całym mieście. Normalnie przyjąłby rozkaz bez szemrania i dziękował Bogu za to, że nie musi wykonywać serii specjalnych karnych ćwiczeń, ale spóźniający się transport z żywnością i sprzętem odbił się na jego samopoczuciu jak „piłka usmarowana psim gównem” – przynajmniej tak stwierdził jego kolega, który nie został przyłapany na drzemce w godzinach pracy.

Strażnik o imieniu Stif nawet nie zwrócił uwagi na to, co wiesza na słupie. Właściwie to średnio lubił czytać, bo to wymagało wysiłku, a przez wysiłek nie można później spać. Dlatego marudząc coś niezrozumiale zeskoczył z podwyższenia i oddalił się szybko.

Większe zainteresowanie wykazywali ludzie na placu. Niewielka grupka mieszczan otoczyła słup i przez chwilę wszyscy wpatrywali się w ogłoszenia wyłapując nagłówki.

- Ej! – mruknął ktoś z tyłu – No i co tam?
- Nie ma nic o transporcie – rzekł najbliżej stojący niski gość w kapeluszu. Odezwały się jęki i pomrukiwania.
- Hmm… co to jest, możesz przeczytać, bo nie widzę? Nie, nie to. Co pisze pod tym dużym rysunkiem faceta? Tak…
- Emm… a, tu. Bulgoczący Joe… poszukiwany, żywy lub martwy, 500 sztuk złota nagrody oraz piwo w „Pod Zmurszałym Konarem” za darmo. W razie zauważenia tego osobnika należy bezzwłocznie powiadomić najbliższe władze. Niewykonanie nakazu lub ukrywanie poszukiwanego łotra zakończy się śmiercią przez powieszenie. – gdy siwy staruszek przestał czytać, zapanowała konsternacja. Oczy każdego, kto stał bliżej, prześwietlały rysunek mężczyzny w młodym wieku, w kapturze narzuconym na głowę. Oczy poszukiwanego były czarne jak zarost na jego policzkach i brodzie. Człowiek na rysunku uśmiechał się lekko, ale trzeba było przyznać, że to uśmiech szelmowski.
- Ja go już gdzieś widziałem! – krzyknął ktoś, kto wreszcie dopchał się do słupa.
- Ja też – rzekł wysoki jegomość z podbitym okiem – I wiem dlaczego tak go szukają. Wczoraj w karczmie „Pod Zmurszałym Konarem” sprowokował niezłą burdę. Na dodatek zawinął parę butelek spod lady i uciekł, przynajmniej tak powiedział mi mój człowiek, z którym byłem wtedy w karczmie – tu przerwał i rozejrzał się po ludziach, którzy go słuchali. Zaczynało już świtać, coraz więcej ludzi dołączało do zgromadzenia. Odchrząknął i kontynuował – To było tak. Jak każdej niedzieli przesiadywałem w mojej ulubionej karczmie Siedziałem niedaleko jego stolika razem z człowiekiem, z którym załatwiałem interesy, więc mogłem wszystko dobrze widzieć. Domyślam się, dlaczego nazwano go „Bulgoczący Joe”. Otóż on siedząc przy swoim stole sam, ciągle wdmuchiwał powietrze do swojego kufla, najpierw przez słomkę, potem ustami. Bulgotał tak nieprzerwanie przez parę minut i ludzi wokoło zaczęło to już trochę drażnić. Obok siedział kupiec ze swoim synalkiem. On gruby i poobwieszany złotymi łańcuszkami a jego syn wielki jak dąb. Jak przyłoży to raz. No więc staje ten grubas, Polipom, czy jak mu tam i mówi, że jak nie przestanie bulgotać to zaraz wyleci z karczmy szybciej niż wszedł. Niejaki Joe tylko zerknął na kupca i kontynuował dmuchanie w kufel. Słuchajcie, bo teraz będzie najlepsze – coraz bardziej podniecony jegomość z pobitym okiem przełknął ślinę – Goryl Polipoma wstał i podszedł do jego stolika. Warknął tylko, ale Joe nie przestawał. Zdawało mi się nawet, że go to bawi. Karczmarz zaczął już chować butelki i szykował się do zasunięcia krat. Usłyszałem jeszcze tylko jedno bulgotnięcie zanim ten drab przewrócił stół. Joe najwyraźniej przewidział to i już był na ziemi razem ze swoim kuflem. Zrobił to tak szybko, że wolno myślący napastnik podrapał się w czuprynę. Schylił się, aby zadać cios, ale Joe odskoczył i przejechał mu swoim kuflem po twarzy. Ten złapał się za pokaleczone miejsce i począł krzyczeć, że boli, że nic nie widzi, że oślepł a oprócz tego klął tak, że włos jeżył się na głowie. W furii złapał za ławkę, zrzucił z niej ludzi i począł wymachiwać w miejscu, gdzie przed chwilą stał Joe. Ale on był już na drugim końcu sali, bo przejechał po stołach. Goryl wymachiwał ławką i tłukł gdzie popadnie zwalając ludzi i niszcząc stoły. Osoby przy stole kupca, który zrobił się już czerwony ze złości, rzuciły się w pogoń za tym sprawnym jegomościem w kapturze. Uciekł na drugą stronę sali, bo chyba nie przewidział tego, że inni też mogą się na niego rzucić. Dlatego stojąc już właściwie w samym kącie obrócił się nagle i skoczył w pogoń tak umiejętnie, że ich przewrócił, a sam się nie zatrzymał. Okaleczony drab zdemolował już pół karczmy i począł szarżować na mnie w furii. Zdążyłem odskoczyć. Dalej taranował zdezorientowanych ludzi. W końcu stworzyło się ogólne zamieszanie. Zezłoszczeni ludzie zaczęli klepać się po mordach bez większego powodu. Dawno nie było takiej rozróby. W całym tumulcie zapomniano już chyba o Bulgoczącym Joe, który – podobno – porwał parę butelek z barku i uciekł przez okno – Nawet mi się dostało, o – tutaj wskazał na swoje oko..
- Bajki opowiadasz, Ben – z tłumu wysunął się niski gość w kapeluszu – Każdy wie, że oko podbiła ci żona, gdy wróciłeś pijany do domu i w takim stanie począłeś dobierać się do jej przyjaciółki. Każdy też wie, że twoja żonulka bardziej chętna do bitki niż ty, więc nie wiem jak to było, że od razu nie uciekłeś z tej karczmy. Poza tym skoro byłeś pijany to nic nie mogłeś zobaczyć. Powtarzam, bajki opowiadasz, Ben. Pozwólcie, że przedstawię wam moją wersję, bo też tam byłem i nawet mam na to świadków. Ekhm. No więc ten człowiek, Joe, skoro już tak go nazywacie, siedział przy swoim stoliku i wcale nie bulgotał tylko tworzył magiczne wywary z piwa i własnej śliny. Widziałem przecież, że dym leciał. To z pewnością magia! Potem wstał i zaczął kropić tym ludzi dookoła wymawiającym przy tym tajemne formułki. Myśleliśmy, że przywołuje szatana i zaraz doskoczył do niego jeden syn kupca Polipoma, co wielki był jak dąb a głupi jak but. Ale ten czarownik okazał się silniejszy. Wylał mu zawartość magicznego naparu na twarz i zaraz zamienił się w potwora. Krew poczęła mu lać się z oczu, opętał go jakiś zły duch bo porwał się i zaczął tłuc ludzi meblami. Na tego czarownika, Joe, rzucili się zaraz ludzie, żeby go powstrzymać, ale ten magiczną mocą przeniósł się w drugi kąt sali. Zwabił tam napastników a potem powyrzynał ich swoją maczetą. Rzucił na salę urok, wszyscy zaczęli się tłuc. Ja się schowałem po stół, więc czar mnie nie dosięgał i mogłem wszystko obserwować. Joe podniósł do góry ręce a z barku zaczęły wyfruwać butelki najlepszego wina. Z tak lewitującymi nad głową butelkami wyfrunął przez okno!
- Eh! Prawdziwy musi być z niego czarodziej, skoro z taką łatwością tylu ludzi powalił - powiedział człowiek o czarnym zaroście. – Pewnie jest wspaniałym magikiem i gdyby ktoś go spotkał, straszny jego los.
- A ja słyszałem, że tam co innego się wydarzyło… - mruknął ktoś z tyłu. Zaraz zrobiono mu miejsce. – Wprawdzie nie byłem tam ale słyszałem co ludzie mówili, zaufani oczywiście. Ten cały Joe przywołał przy swoim stole smoka, który rzucił się na sąsiedni i spalił wszystkich doszczętnie. Tylko popiół został, nic więcej! Podobno miał skrzydła na pół karczmy i zamiatał nimi tak, że łamał kości. Potem ten czarownik zabrał wszystko, co było w barku razem z karczmarzem i wyleciał na smoku przez okno.
- Głupiś! Jak mógł wylecieć przez takie małe okno na smoku. Ha ha! Dach rozwalił i poleciał, zwłaszcza, że towarzyszyło mu całe stado smoków, a ci ludzie, co byli w karczmie zamienili się diabły, co plują ognistymi kulami!
- Bulgoczący Joe posiada więc taką moc, że pewnie zabija samym spojrzeniem. A to ci dopiero – człowiek o ciemnym zaroście i równie ciemnych, błyskających oczach założył kaptur – i pewnie zawarł pakty siłami nieczystymi! Trzeba się go bać.
- O tak! Z takim czarnoksięstwem nie ma co. Trzeba uważać. Nie wiem jak wy, ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nawet gdybym go zobaczył gdzieś na ulicy to bym nikogo nie powiadamiał. Wolę już zostać powieszony niż spłonąć w magicznym ogniu albo zostać zjedzonym przez potwora. O nie! To nie dla mnie!
- Racja! – Strach się bać! – coraz to nowe głosy dołączały się do rozmowy. Plac przed słupem był już pełen ludzi. Właściwie do tłumu dołączał każdy, kto przecinał gościniec.

Człowiek w kapturze przepchał się przez tłum i uśmiechając się szelmowsko opuścił podwórze.


Rozdział II



Mercurial, bo tak na imię miał Bulgoczący Joe, wcale nie był żadnym czarodziejem. Z magią miał tyle wspólnego, co krowa z murem. Nie był w stanie przywołać żadnego ze stworzeń, o smokach czy demonach nie wspominając. Należał kiedyś do cechu złodziei, gdzie był szkolony, ale nie osiągał zadowalających wyników. Śmieszyły go sposoby płatnych zabójców, o których uczono. Na lekcjach kazano mu wchodzić do domu ofiary frontowymi drzwiami, nakazywano powiadamiać osobę, że zaraz się ją zabije, nie wolno było pchnąć nożem od tyłu a nawet trzeba było odmawiać specjalną modlitwę przed i po dokonaniu zabójstwa.

Miał zostać wyrzucony, a to oznaczało pewną śmierć, ponieważ żywy mógłby zdradzić któryś z sekretów gildii. Udało mu się jednak uciec, ale do dziś jest ścigany, bynajmniej nie przez osoby, które boją się jego zdrady. Wysłano za nim wiele listów, ale ze względu na to, że za każdym razem zachowywał się i wyglądał inaczej, posiadał dziesiątki dziwnych pseudonimów i drugie tyle rysopisów. Nikt nie wiedział kim jest, często podjudzał ludzi do plotkowania, przez co zdecydowana większość bała się go jak ognia. I tak wolało się nawet o nim nie rozmawiać. Dzięki temu mógł zarabiać na życie skrywając się w cieniu.

Jak zarabiał na życie? Na pewno nie zabijał. Po prostu nie otrzymywał takich zleceń, zresztą nie miał w tym doświadczenia. W każdym mieście, w którym jest jakieś miejsce dla typów spod ciemnej gwiazdy, otrzymywał możliwość szybkiego zarobku. Najczęściej kazano mu ukraść jakieś papiery lub kogoś przesłuchać. Mercurial stosował dość oryginalne metody. Zamiast zaczaić się na kupca przed karczmą, wchodził do środka i wywoływał zamieszanie. A wtedy kradzież to bułka z masłem. Jeśli chodzi o takie na przykład przesłuchania, to nigdy nikogo nie torturował. Nie potrafił tego, zresztą nie podniecał go widok bólu ani krwi. Wolał zasięgnąć o danym osobniku informacji a następnie upić go albo – jego ulubiona metoda – dać łapówkę a następnie ją ukraść.

Było jeszcze bardzo rano. Dopiero rozwieszano za nim listy gończe, a na ulicy nie było zbyt wiele ludzi, więc szedł spokojnie. Wczoraj wykonał bezbłędnie swoje zadanie i dziś zmierzał po nagrodę. Umówionym miejscem było zaplecze sklepu z woskowymi figurkami. Był już w stanie przeczytać napis na szyldzie sklepu, gdy za rogiem budynku, wzdłuż którego szedł, zauważył ruch. Może to słońce, może to jakieś zwierze. Może mu się po prostu zdawało. Ale równie dobrze ktoś mógł przed chwilą wyglądać na niego. Mercurial za dużo w życiu przeszedł, aby to zignorować. Gwałtownie skręcił w otwarte drzwi. Pusty magazyn. Schody. Na szczęście nie zaskrzypiały pod jego stopami. Podszedł do okna na górze i spojrzał w dół. Nikogo nie ma, ale w błocie jest ślad buta. Wyszedł na balkon. Nie, nie doskoczy na sąsiedni, jest za daleko. Kątem oka zauważył ruch w budynku po przeciwległej stronie ulicy. Pułapka – pomyślał i wyprostował się. - Czekają aż wejdę do sklepu. Jeśli ta szelma, która kazała mi ukraść dokumenty maczała w tym palce, nici z nagrody… Jeśli widzieli mnie tutaj… na pewno mnie widzieli, więc czekają na dole.

Mercurial ustawił się tak, aby nie było go widać w żadnym z okien i wyjął sztylet. Jednak zaraz go schował, ponieważ zauważył wejście na dach. Ktoś zabrał drabinkę, ale z pomocą pudeł walających się po ziemi udało mu się podciągnąć. Zdziwił się, gdy zobaczył, że dach jest płaski. Trzymał się jeszcze nadziei, że nie został zauważony, więc położył się płasko na dachu i spojrzał na ulicę. Z sąsiedniego budynku wyszło dwóch ludzi. Jeden trzymał kuszę. Rozglądając się na boki zbliżali się do magazynu. Mercurial uświadomił sobie, że jest w pułapce.

Kroki ludzi wchodzących po schodach.

Spojrzał przez szczelinę na dół. Weszli już na górę. Może nie zauważą wejścia na dach – pomyślał i w tej samej chwili zamarł. Przecież tam zostały skrzynie, po których się wspiął.

Bełt z kuszy świsnął mu koło ucha. Drzazgi z przebitej deski wbiły mu się w policzek. Chwycił sztylet i rzucił się na dół przez dziurę. Człowiek, który strzelał nakręcał urządzenie napinające kuszę. Sztylet przebił mu czaszkę na wylot. Mercurial wyszarpał sztylet z głowy konającego i rzucił się na drugiego napastnika. Ten trzymał w ręku mały topór, ale zamierzał uderzyć drzewcem. Merc miał ograniczone pole manewru, ponieważ półklęczał, a agresor był już przy nim. Gdy atakujący wykonywał zamach, Mercurial wsuwał mu się pod nogi. Gdy uderzał, Bulgoczący Joe wbił mu sztylety w okolice kolan i pociągnął w dół.

Napastnik zwalił się na krwawiącego kusznika wydając rzężący dźwięk.

Usłyszał czyjś urwany krok na dole. Podniósł jedno z pudeł, aby zrzucić atakujących ze schodów, ale nikt nie wchodził. Za to ktoś wrzucił małą paczuszkę, która upadła pod nogi Mercuriala i zaczęła wypełniać pomieszczenie dymem. Natychmiast podniósł paczuszkę i zamierzał wyrzucić ją przez okno, ale słodkim dym wypełnił jego nozdrza i zwalił się głucho na ziemię.

Powered by phpBB © 2001,2002 phpBB Group