czesioczesiakowy |
Wysłany: Czw 19:48, 10 Cze 2010 Temat postu: Księga Biźniaczych Umysłów |
|
Moja książka:
W Dolinie Złamanej Strzały panowała niczym niezmącona cisza. Pogoda była wspaniała, wschodzące słońce oświetlało piękny teren doliny. Rosa korzystała ze słońca i kąpała się w nim mieniąc srebrzyście. Poranny zefirek chłodził wspaniale nawet przez twarde kolczugi. Pasmo drzew otaczało kotlinkę sprawiając wrażenie raju na Ziemi. Była ona długa na parę tysięcy jardów a pośrodku niej znajdowała się polana bujnie pokryta trawą. Gdzieniegdzie przemykały płochliwe sarenki i chowały się w niby-lesie. Wokoło było cudnie jednak spokój mąciła nieznośna cisza. Nawet cichutki trzepot skrzydełek motyla wydawał się donośnym hukiem. Niebo było jasne i przejrzyste, rozkoszne chmury przepływały po nim leniwie tworząc setki kształtów. Jednak nikt z obecnych na polanie nie był na tyle odważny by spojrzeć w niebo. Każdy bał się niespodzianego ataku. Każdy wyczekiwał na fałszywy ruch z drugiej strony. Jednak nic się nie wydarzyło. Polanka nadal była cudna, lekki zefirek nadal wiał a wojownicy nadal czekali posyłając sobie z rzadka wyzywające spojrzenia. Nagle rozległo się stukanie. To gobliny - podłe, małe stworzonka stukając mieczami o tarcze okazywały swe zniecierpliwienie. Rozległ się okrzyk bojowy który za zadanie miał wystraszyć armię przeciwną. Jednak krasnoludowie z natury nie są strachliwi i pokaz możliwości goblinów nie zrobił na nich najmniejszego wrażenia. Co więcej, nie pozostali dłużni i także z ich ust wydobył się ryk , straszliwy, potężny i ochrypły. Strachliwe od pokoleń gobliny cofnęły się o parę kroków. Ich szaman chcąc ich powstrzymać na duchu wystąpił i przelał całą swą moc do laski. Wybełkotał kilka niezrozumiałych słów, i skierował swa laskę w stronę nieba. Jak na zawołanie na armię krasnoludów spadła gęsta mgła. Korzystając z popłochu w armii przeciwnej gobliny wystrzeliły chcąc wyrównać liczebność. Pociski były celne i strzały raz po raz zagłębiały się w ciała wojowników stojących w pierwszej linii powalając ich na ziemię. Rozległy się jęki i charkot umierających. Nowi wojownicy przekroczyli stos trupów. Martwe ciała zostały sprawnie uprzątnięte. Krasnoludowie także wystrzelili- strzały, posyłane na oślep z reguły nie dosięgały celu. Rozległy się pojedyncze jęki umierających które zostały szybko zagłuszone potępieńczym krzykiem nowej fali goblinów. Teraz to rozwrzeszczane stworki miały przewagę w liczbie. Krasnoludy zrozumiały, że bezsensowne byłoby dłuższe czekanie. Ich wódz, Angroth uniósł topór i z krzykiem ruszył w sam środek przeciwników. Należy nadmienić, że nic nie mogło równać się z twardością toporów wykuwanych w krasnoludzkich kuźniach a oręż ten w zręcznych rękach mógł wyrządzić wiele szkody. Więc nie dziwi fakt że za jednym zamachem Angroth powalił na ziemię kilku wrogów. Rozrywane przez topory członki padały to tu, to tam. Krasnoludzi byli prawdziwymi mistrzami fechtunku toteż po pierwszym ataku widać było miażdżącą przewagę armii dobra. Jęki mieszały się z krwią i niewątpliwie to gobliny przelały jej więcej. Na placu boju powstało pobojowisko. Martwe ciała walały się dosłownie wszędzie. Ci którzy nie mieli bliższego spotkania z krasnoludzkimi toporami nie pragnęli wcale szybko zaznać zimnej stali w swym ciele. Podczas gdy tędzy i uzbrojeni Krasnoludzi walczyli z niedobitkami Angroth zastawił jedyne wyjście z doliny. Truchła raz po raz padały u jego stóp, cały był zbrukany krwią, odetchnął z ulgą widząc że po goblinach nie pozostał już nawet ślad. Zwycięzcy nabijali pokonanych na ich własne włócznie i odrzucali w bok. Ziemia była czerwona od krwi, podeszwy butów nasiąkały nią jak gąbka. Okrzyk zwycięstwa wydarł się z gardeł mężnych krasnoludów…
Rozdzial I
G
Bliźniacze umysły
ael obudził się zlany potem. Po raz kolejny miał bardzo dziwny sen. Śniła mu się jakaś bitwa... Szczegóły tak szybko ulatywały z jego pamięci, że nie zdążał ich zatrzymać. W rezultacie po chwili nie pamiętał już prawie nic. W jego myślach krążyły jedynie mgliste urywki tego co jeszcze przed chwilą było tak bliskie i wyraziste że niemal można było tego dotknąć. Obrócił się w stronę swego brata bliźniaka, Tamara. Ten , jak to na rannego ptaszka przystało siedział na swym posłanym już łóżku i mętnym wzrokiem patrzył na brata. Gael już chciał znów zapaść w sen gdy nagle poczuł rękę brata na swym ramieniu.
-Tobie też...?
Młodszy z braci pokiwał głową. Z bratem łączyła go jakaś nierozerwalna więź, czuli, wiedzieli a nawet śnili o tym samym. Od paru miesięcy nawiedzały ich dziwne i niejasne sny, obrazy jakichś walk, narad, zebrań. Sen ten z dnia na dzień rozkręcał się coraz bardziej... Teraz doszło do starcia tak szumnie zapowiadanego przez poprzednie sny.
Gael zaczął chodzić po pokoju.
- Coś w tym jest- burknął do Tamara- jakiś haczyk. Czuję, żę ma to coś wspólnego z nami.
Tamar ochoczo przytaknął i zagapił się w sufit małego, lichego domu, zarządzanego przez dwóch braci. Ich ojciec zginął podczas jednej z wojen, matka zaciągnęła się jako pielęgniarka i pomagała rannym żołnierzom. Wkrótce po powrocie przestała jeść, stała się apatyczna, widać było jak cierpi po stracie męża. Wkrótce i ona zmarła na do dziś niewyjaśnioną chorobę zwaną tęsknotą. Gael i Tamar zostali sami. Nie chcieli żadnej pomocy- bo po co? Trzeba przyznać że świetnie sobie radzili jak na dwóch nastolatków rzuconych na pastwę losu.
Gael w mig ubrał się i poszedł przewietrzyć. Pogoda nie była za ciekawa. Chmury burzowe nadciągały chmarą od wschodu a powietrze było ciężkie. Szybko skrył się we wnętrzu domu i począł przygotowywać śniadanie. Po chwili, przywiedziony zapewne zapachem jajecznicy, Tamar wbiegł do kuchni. Widząc markotną minę brata zagadał do niego. Ten zbył go mruknięciem
Przecież widzę, że coś ci jest- spokojnie powiedział Tamar
- Tak... Trapią mnie te sny. Czemu my zostaliśmy tak wyróżnieni? Podświadomość podpowiada mi, że niedługo zmuszeni będziemy porzucić całe swoje dotychczasowe życie…
Tamar udawał ,że nie obchodzą go słowa brata, jednakże odczuwał to samo przygnębienie.
-Też tak czuję. Jednak wiem, że za tymi snami kryje się coś jeszcze, jakaś przygoda. Nie wiem jak ty lecz ja chętnie porzuciłbym to nędzne życie na rzecz przygód, bohaterskich czynów, wszystkich rzeczy które widzieliśmy w snach
Ostatnie słowa starszego z braci zostały zagłuszone przez krople deszczu rozbijające się o dach , ściekające po rynnie i moczące wszystko co napotkały na drodze. Gael wyjrzał przez okno. Widok szarego nieba i monotonny plusk deszczu potęgowały jego przygnębienie.
- To nie my. Gdzie nam do świata magii i bohaterów?!- zaprzeczył Gael
-Przecież Kolbador zaznaczył, że chodzi o „dwa bliźniacze umysły złączone pod jednym nazwiskiem, kryjące w sobie wiele odwagi, męstwa i zapału” i dodał „dzięki swej jedności i nieskazitelności mogą nieświadomie postrzegać nas w śnie. Niedługo przybędą by nam pomóc. “
-To o niczym nie świadczy- odparł Gael
Teraz Tamar naprawdę się zniecierpliwił i wykrzyknął bratu prosto w twarz:
-Ilu jest na świecie bliźniaków mających co noc wizje, w dodatku w tym samym czasie i takie same?! I ilu z nich ma bliźniacze umysły?! Powiedz!- zakończył i z przerażeniem ujrzał, że jego brat tępo wpatruje się w ścianę a jego źrenice są rozszerzone.
- -Co do...!-zaczął i zamarł...
* * *
Stał twarzą w twarz z jakąś pokraczną postacią . Nie była to postać z żadnego ze snów, ot mały człowieczek. Ubrany był w skórzaną kamizelkę, na głowie miał hełm, w ręce dzierżył miecz. Tamarowi zaparło dech. Chwilę trwali w milczeniu, czas ten bliźniak wykorzystał na dokładne przypatrzenie się karłowi. Był przysadzisty, jego włosy miały rdzawobrązowy kolor a twarz poznaczona była szerokimi (i gdzieniegdzie świeżymi) bliznami. Na nogach miał skórzane trzewiki, na rękach rękawice. Usta wyginały się w nieśmiałym acz przyjaznym uśmiechu.
-K..k..k..kim jesteś?- zapytał Gael usiłując uspokoić się i nakazać swym drżącym ustom uspokojenie się.
- Jestem Graiv, do usług – jego głos zabrzmiał donośnie i rozszedł się po całym pomieszczeniu. Gael szeroko rozwarł usta i zażenowany dopiero po chwili zdał sobie z tego sprawę.
Widząc ,że bracia nie kwapią się do zabrania głosu przemówił:
-Pewnie dziwi was mój widok tutaj. Jestem wysłannikiem Kolbadora. Przybywam z dobrą wieścią- zostaliście wybrani po to aby służyć memu panu. Mogę spocząć ?Mam za sobą długą drogę-zapytał znienacka.
Tamar jak najprędzej podsunął krzesło niecodziennemu przybyszowi. Ten rozsiadł się wygodnie, wyjął z kieszeni nabitą fajkę i pstryknął palcami. Na jego ręce powstał mały płomyk ognia który niemal momentalnie zgasł. Na bliźniakach zrobiło to ogromne wrażenie. Wpatrywali się w Graiva jak w wyrocznię.
- No więc do rzeczy –powiedział i podparł się na łokciach- Jak już mówiłem, przybywam w sprawie Kolbadora. Jak pewnie się domyślacie, wasze sny były prawdziwe-to co widzieliście wydarzyło się naprawdę. Przybywam z ofertą dla was. Kolbador pragnie abyście przyłączyli się do jego armii. Uważa, że macie w sobie potencjał i -jeszcze nieodkryte- talenty. Oczywiście nie za darmo-Graiv wyjął z kieszeni sakiewkę złota wypchaną po same brzegi.
Bliźniacy nie okazywali zaciekawienia. Wciąż niedowierzając wpatrywali się w krasnoluda.
-Ekhem- odchrząknął tamten-chyba muszę przybliżyć wam całą historię krainy zwanej Plitudią. Dawno temu, jakieś 1500 lat przed I erą w czasach gdy najstarsze dziś góry były jeszcze młokosami a Stary Las zwany był Młodym Lasem ,żył krasnolud imieniem Thorghot. Gdy dorósł, posiadł wielką mądrość i został pierwszym królem w historii naszej rasy. Dobrze działo się za jego czasów, Krasnoludzi byli bogaci, szczęśliwi i wydawało się że sielanka trwać będzie wiecznie. I rzeczywiście, przez następnych kilka pokoleń działo się dobrze. Nastały czasy Sildana Mądrego, następnie jego syna Rohara Długobrodego, potem jego syna Agoresa Sprawiedliwego, po nim nastały czasy jego syna Druima Dobrego, po 250 latach jego syna Vedry Potężnego. Ten jednak pozostał bezdzietny do końca życia. Jak to zwykle bywa rozgorzała walka o to kto ma prawo do objęcia schedy po Vedrze Potężnym. Prześcigano się o to kto ma zasiąść na tronie Plitudii. Rozgorzały walki, powstawały obozy. Wiele krasnoludów poniosło śmierć w walce o swoje prawa. Chaos w Plitudii wykorzystał Malgorath- zły czarnoksiężnik. Przekupił kilka najważniejszych osób i stał się pierwszym samozwańczym władcą Plitudii. Oczywiście wolny lud naszego kraju próbował się sprzeciwiać lecz na niewiele się to zdało. Powstania były tłumione w zarodku a powstańcy ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach-twarz Graiva stężała. Zniknął z niej pobłażliwy uśmieszek i pojawiła się zimna determinacja. Krasnolud pyknął fajkę, z lubością wypuścił tworzący kółka dym. Widząc zaciekawione miny bliźniaków ciągnął dalej- Ludzie z czasem przyzwyczaili się do rządów twardej ręki, ba!, uważali Malgoratha za pełnoprawnego władcę a nawet oddawali mu cześć. W kraju zaczęło dziać się coraz gorzej ale ludzie jakby tego nie zauważali .Została tylko garstka wolnych ludzi- część zgromadziła się w Vauldzie, część tylko dni dzielą od ataku na ich miejsce zamieszkania. Podejrzewałem że to sprawka czarnej magii i strachu przed wielkim i potężnym czarnoksiężnikiem. Tylko nasza piątka- ja, Kolbador, Brusgh, wielki wezyr Trau oraz mag Leigh zdołaliśmy oprzeć się magii Malgoratha. Nocą podkradliśmy się do stolicy Plitudii -Rasvau z zamiarem zabicia czarnoksiężnika. Gdy byliśmy już blisko niego wezyr Trau wycelował swym kosturem w stronę Malgoratha. Była to niestety ostatnia rzecz jaką zrobił w życiu. W mig znieruchomiał a następnie upadł na drogocenne, wysadzane diamentami kafelki. Samozwaniec obrócił się w naszą stronę i rozbrzmiał szyderczy śmiech. Jego twarz była spowita mrokiem, oczy żarzyły się jak węgle a on śmiał się i śmiał... To było straszne. I wtedy ...- krasnolud otarł oczy do których napłynęły łzy- posłał siłą woli dwie magiczne kule energii. Zdążyłem tylko zauważyć jak oczy Brusgha zachodzą mgłą... To był mój najlepszy przyjaciel- krasnolud już nie potrafił powstrzymać wzruszenia i na chwilę przerwał. Tamar pomyślał że na pewno śni, Gael to samo. Jednak Graiv był jak najbardziej prawdziwy i nadal snuł nici swej opowieści- Uciekliśmy jak najprędzej, ścigani przez sługusów Malgoratha- Rughów. Ech, odprowadzili nas prawie pod siedzibę naszej kompanii- krasnolud westchnął, Bliźniacy odpowiedzieli ziewając przeciągle. Mały ludek uznał więc ,że trochę męczy dwóch nastolatków, choć opowieść ledwie się zaczęła i nie opowiedział więcej szczegółów.
- I tak została nas trójka. Brakuje nam osób, które mogłyby nam pomóc. Wy, ze swymi umiejętnościami bylibyście bardzo przydatni.
-Eeeee -sprzeciwił się wywodom krasnoluda Gael- jeśli nie widać tego na pierwszy rzut oka to muszę cię uświadomić, że jesteśmy zwykłymi nastolatkami. Gdzie nam do odważnych i potężnych wojowników? -żachnął się- Ja tam nigdzie się nie wybieram! -ostatnie słowo zaznaczył przytupem.
Graiv zwiesił głowę na piersi .
-Zawiodłem- rzekł cicho. Wyglądał na jeszcze mniejszego niż zwykle a jego twarz wcale nie była już uśmiechnięta. Był smutny, bardzo smutny.
-A kto powiedział ,że ja nie mam ochoty wyruszyć? -znienacka wtrącił Tamar. Gael popatrzył na niego z wyrzutem a krasnolud, mimo że na chwilę się ożywił, znów zwiesił głowę
-Za przeproszeniem ale sam na nic się nie zdasz. Tylko magiczna więź między wami pozwoli wam zwyciężać a Plitudii uwolnić się od Malgoratha- westchnął Graiv. Za oknem deszcz nadal siąpił, potęgując wrażenie smutku.
-Zaczekaj- szepnął Tamar w ucho krasnoludowi a ten widząc, że kieruje swe kroki w stronę Gaela z ożywieniem uniósł głowę.
-Słuchaj- zaczął starszy z braci i zająknął się w pół słowa. Widział że u Gaela nic nie wskóra. Ten obrócił się w stronę okna i nakazał gestem milczenie Tamarowi. Graiv znów zwiesił głowę na piersi.. Po chwili milczenia Gael odezwał się:
- Słuchaj- odrzekł i spuścił oczy. Na chwilę zawiesił wzrok . –Słuchajcie – poprawił się i westchnął, jakby szukał i nie mógł znaleźć słów.
-To – zaczął po chwili- jest jak bajka – popatrzył się na krasnoluda- wszystko dzieje się tak szybko – znów przerwał i dotknął palcami skroni.
Deszcz za oknem nasilił się, zagrał ostatnie tony i skonał. Tamar i Graiv wpatrzeni w Gaela nawet tego nie zauważyli. Młodszy z bliźniaków otworzył usta i zawahał się
Nawet nie wyobrażasz sobie z jakim ryzykiem się to wiąże!- wybuchnął. Tamar wykonał uspokajający gest ręką. Gael odetchnął i dodał:
-Myślisz, że mama byłaby ucieszona? Pochwalała by to?!- odrzekł już spokojniej.- No mów!- dodał widząc że Tamar nie kwapi się z odpowiedzią.
-Na pewno- zaczął nieśmiało starszy z braci- byłaby przeciwna. Lecz jej tu nie ma i niestety trzeba się z tym pogodzić. Jakoś dotychczas radziliśmy sobie sami, więc i teraz sobie poradzimy. Ni nęci cię perspektywa wyrwania się stąd? Z tego przeklętego miejsca ?!- wyrzucił z siebie i wskazał za okno. Mimo że niebo nie roniło już łez, nadal zasnuwały je ciemne, gęste chmury. Gael przycichł, widać było wyraźnie ,że zabrakło mu argumentów.
Graiv ożywiony przysłuchiwał się rozmowie. Po chwili odchrząknął, dając znak, że chce przemówić. Bliźniacy obrócili się w jego stronę.
-Zaiste, Plitudia jest wspaniałą krainą-rzekł po namyśle-przynajmniej tam, gdzie Malgorath nie postawił swej stopy i nie splugawił wolnej ziemi dotknięciem swych rąk.
Gael niepewnie pokręcił głową. Krasnolud znów podjął:
-Nie wspominałem o tym, że będziecie opiewani przez zacną rasę elfów i ubóstwiani przez wszystkie rody , które wyzwolicie spod rządów Malgoratha? Oraz najprawdopodobniej zostaniecie nowymi władcami Plitudii?
Na ostatnie słowa Gael, od dzieciństwa marzący o władzy, wyraźnie się ożywił i podniósł głowę. Chwilę się zastanawiał, trawił nowe wiadomości, w końcu machnął ręką i rzekł:
-Okay- niechętnie wyraził swą aprobatę.
Tamar z radością zacisnął pięści aż pobielały mu knykcie. Graiv z szacunkiem schylił głowę i pyknął fajkę.
-Ale- dodał młodszy z braci nie chcąc wyjść na łatwo zmieniającego zdanie- gdy coś nam się stanie.…
-Nic się nam nie stanie- gwałtownie przerwał Tamar.
Atmosfera wewnątrz wyraźnie się rozluźniła, zdenerwowanie ustąpiło radosnemu podnieceniu. Zza zbitej warstwy chmur nieśmiało wyszedł promyk słońca kojąc szary i mokry świat. Graivowi kamień spadł z serca. Dobrze wiedział jak ważny jest pierwszy krok. Jak ważne jest przekonanie braci do wyprawy. Musiał nieskromnie przyznać ,że jemu udało się całkiem nieźle.
-Kolbador będzie zadowolony- pomyślał a głośno dodał:
-Nie ma czasu do stracenia! Komu w drogę temu czas- rzekł i chyżo powstał. Wysłużone krzesło zaskrzypiało- może właśnie teraz, dokładnie w tym momencie, jakaś biedna wioska uchyla się przed władzą Malgoratha usiłując ostatnią garstką pozostałych przy życiu wolnych mieszkańców odeprzeć atak z jego strony- powiedział z wielką determinacją i wsadził fajkę do kieszeni. Nagle wzięła go, nie wiedząc czemu chęć na zanucenie pieśni. Słowa ,delikatne a zarazem silnie rozbrzmiewające były jak balsam na zalęknione dusze bliźniaków układały się w wspaniałą pieśń o Plitudii, Malgorathcie, i pięknie krainy. Brzmiała ona mniej więcej tak:
Gdy Thorghot zasiadał na tronie,
W Plitudii, krainie wesołej,
Dobrze się działo ale,
Tysiące lat później, dalej,
Narodził się Malgorath,
Który rządzi już sto lat,
Z wspaniałej, cudnej krainy,
Zostały tylko ruiny,
Jedynie grupa wytrwałych,
Chcąc cofnąć z krainy złe czary,
Wyzwała ciemność z jej krańca,
I ruszyła na samozwańca,
A pięciu ich było,
Kolbador, Brusgh, Graiv, Leigh i Trau,
Dwóch dusze swe tam zostawiło,
Zostało na zawsze tam
Dziś znów żelazna ręka zaciska,
Krąg wokół wolnych krain,
Malgorath na tronie się ciska,
Że wolni są gdzieś w oddali
Bliźniacy zauroczeni ,tępo wpatrywali się w krasnoluda. Stali jak zamurowani spijając dźwięczne słowa z ust Graiva. W miarę rozwijania się pieśni wokół robiło się coraz jaśniej ,wiatr rozgonił chmury a słońce widniało na niebie w pełnej krasie. Po chwili pojawiła się tęcza mieniąc się w promieniach słońca tysiącami kolorów a Graiv nadal snuł i snuł nici swej pieśni. Po dłuższej chwili skończył i sam zdziwiony tym co udało mu się stworzyć znów opadł na krzesło. Bliźniacy otrząsnęli się i rozwarli usta.
-To było… było…-zająknął się Gael nie mogąc znaleźć słów
-Wspaniałe!- wpadł mu w słowo Tamar
Krasnolud wdzięczny braciom schylił głowę w niemym podziękowaniu. Po chwili ostrym tonem rzucił:
-Szykujcie się! Niedługo wyruszamy- powiedział uświadamiając bliźniakom potrzebę przygotowania czegoś na wszelki wypadek. Bracia otrząsnęli się zdziwieni.
-Nigdy nie wiadomo, co może człowieka w życiu spotkać- znienacka Tamar powtórzył słowa matki.
Wspomnienia w umyśle Gaela powróciły ze zdwojoną siłą. Zaczął się zastanawiać czy aby na pewno zrobił dobrze zgadzając się na wyprawę. Porzuca ciepły dom, rodzinne gniazdo, jedyną pamiątkę po matce na rzecz czego? Na rzecz niewyobrażalnie niebezpiecznej wyprawy, na którą pochopnie się zgodził.
Wystarczyło jednak, że ujrzał siebie- potężnego władcę zasiadającego na tronie a jakby balsam zalał jego niepewne serce.
-Władza…władza!- wyszeptał i powstał
* * *
P
rzygotowania do wyprawy zajęły im kilka godzin. Podczas gdy Gael i Tamar zwijali się jak w ukropie ,robiąc bałagan i zbierając prawie każdą napotkaną rzecz, Graiv podziwiał uroki domu. Raz po raz przystawał i z zaciekawieniem przyglądał się każdemu miejscu z osobna. Zdziwiony, obejrzał śnieżnobiałe kafelki, cmokał przechodząc obok lodówki, obnażył miecz słysząc dźwięk mikrofali. Wszystko tu było dla niego nowe, inne.
Gdy dwie godziny radosnej krzątaniny później Gael i Tamar stanęli przed obliczem krasnoluda, ten był wyraźnie zniesmaczony tym co ujrzał w domu. I chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Tamar ostatni raz omiótł wzrokiem dom. Przez chwilę zawiesił wzrok na zdjęciu matki stojącym na komodzie w jego pokoju. W głowie kłębiło mu się wiele myśli. Mimo tego czuł dziwną pustkę. Pustkę, jakby porzucał to miejsce- miejsce gdzie się wychował- na zawsze. Jakby z własnej woli porzucał część własnego ja. Uświadomił sobie, że nie ma już powrotu i potraktował to jak wyzwanie rzucone mu przez okrutny świat.
-No to… Na głęboką wodę!- zdołał zakrzyknąć Gael w momencie gdy krasnolud zatoczył ręką krąg i wszystko wokół zawirowało, stało się drobnymi plamkami i w końcu zniknęło.
Rozdział II
Na głęboką wodę!
W
szystko wokół wirowało gdy tajemna siła wyrzuciła bliźniaków na twarde podłoże. Oboje poczuli przeszywający ból w dole brzucha.
-To znak że żyjemy- pojawiło się naraz w dwóch młodych umysłach i oboje wybuchnęli śmiechem.
Gdy spróbowali wstać poraziło ich światło. Przetarli oczy i chyżo skoczyli na nogi. Wokół rozpościerał się wspaniały krajobraz. Wschodzące słońce wspaniale oświetlało swym blaskiem całą dolinę, jego promienie odbijając się od kamiennych ścian pojawiały się to tu, to tam sprawiając wrażenie niesfornego dziecka bawiącego się w kotka i myszkę. Poranna rosa iskrzyła się w jego blasku, kamienie wspaniale połyskiwały złotem i czerwienią dodając uroku wspaniałemu miejscu. Tamar odporny na piękno i zahartowany przez bycie sierotą nie przyglądał się dolinie zbyt długo i jednym susem dopadł stojącego w zadumie Graiva. Gael nadal rozglądał się wokół podziwiając piękno jakiego w życiu nie zaznał.
Graiv jakby ocknął się i krzyknął do Gaela:
-Raczyłbyś ruszyć się i podejść tu?
Gael odburknął coś w odpowiedzi, zły że krasnolud przerywa mu kontemplację uroków cudownego miejsca.
-Co znowu?! – wybełkotał w odpowiedzi.
Graiv gniewnie przechylił głowę i mruknął:
-Któż to widział tak odzywać się do wysłannika Kolbadora- wyrzucił z siebie a w sercu Gaela zasiał ziarnko goryczy. Przypomniały mu się chwile dzieciństwa gdy był zaniedbywany na rzecz Tamara. Z determinacją zacisnął zęby, starając się aby nie splunąć w przypływie złych emocji pod nogi Graiva. Krasnolud tupnął
-Słuchasz mnie? Właśnie powiedziałem, że zboczyliśmy z trasy i nie wiem jak się stąd wydostać!- wykrzyczał prosto w twarz Gaela. Ten nie wytrzymał . W ułamek sekundy skoczył na krasnoluda, zabrzęczał miecz wyjmowany z pochwy i mrugnięcie okiem później Gael leżał przygwożdżony przez wspaniale połyskujący i bogato zdobiony miecz. Młodszy z braci za wszelką cenę próbował się poruszyć, lecz nie mógł wziąć nawet głębszego oddechu. Po chwili walki poddał się woli Graiva. Ten wykrzywił twarz i pokazał swe blizny:
-Widzisz to? Te blizny to pamiątki po bitwach stoczonych z prawdziwymi wojownikami. Honor krasnoluda plami rozbrojenie takiego nędznego robaka jak ty. Więc nie każ mi więcej tego robić!- wysapał i powstał.
Po chwili negatywne emocje opadły. Upokorzony Gael po chwili dźwignął się z kolan, stanął z boku i splunął. Krasnolud, gdy tylko to zauważył, zwrócił się do niego, jakby między nimi nic nie miało miejsca.
-Masz jakiś pomysł?- zapytał twardo zdobywając się na wymuszony uśmiech. Mimo usilnych prób na jego twarzy wykwitł jedynie pokraczny grymas.
Nadal lekko urażony Gael zrazu nie odpowiedział, lecz zrozumiał ,że nie ma o co się czubić i zdobył się na w miarę przyjazny ton:
-Tam! Chyba coś widzę- wskazał ręką na drugą stronę kamiennego więzienia. Cała trójka jak na zawołanie zwróciła swe twarze w wskazywaną przez Gaela stronę. Graiv przysłonił oczy dłonią chwilę przyglądał się kamiennej skale w końcu oznajmił:
-Jest! Rzeczywiście!- wykrzyczał i machnął ręką nakazując bliźniakom podążać za nim. Najszybciej jak mógł- to jest tyle na ile pozwalały mu jego krótkie nogi i ciężka zbroja- dopadł miejsca gdzie czekało potencjalne wybawienie.
Rzeczywiście, w litej skale widniał drobny właz za którym- jak się okazało- ciągnął się ciemny tunel. Graiv postąpił kilka kroków naprzód i wycofał się jak oparzony łapczywie łapiąc oddech. Widząc pytające spojrzenia braci wysapał:
-Wszędzie walają się truchła goblinów. Niektóre już się rozkładają. Smród jest nie do wytrzymania- wyrzucił z siebie.
Rzeczywiście, wyziewy z tunelu nie pachniały zbyt zachęcająco. Tamar obejrzał dokładnie właz do jaskini. To miejsce z czymś mu się kojarzyło… Zwiesił głowę , zastanawiając się z czym. Przyjrzał się dolinie dokładniej i wszystko stało się jasne.
-To dolina z ostatniego snu- orzekli niemal równocześnie Gael i Tamar.
Graiv chwilę się zastanawiał.
-Tak jak myślałem- orzekł- to wasze umysły podświadomie zmieniły miejsce lądowania. Wasze sny okazały się swoistym kompasem. Teraz sobie przypominam. To Dolina Złamanej Strzały, miejsce rzezi goblinów. Kolbador wspominał coś o tym gdy wyruszałem do was. Na szczęście jest stąd dość blisko do Vauldy, za tym tunelem powinna być Polana Wichrów a od niej rzut beretem do Vauldy.
Bliźniakom kamień spadł z serca. Nie uśmiechało im się dalsze trwanie w bezruchu w Dolinie Złamanej Strzały- choćby nie wiem jaka byłą piękna.
Graiv postąpił krok w głąb tunelu i machnął na braci nakazując im iść za sobą. Ci ruszyli za krasnoludem. Po kilku krokach ogarnęła ich wszędobylska ciemność. Do nozdrzy wdzierał się zapach gnijącego mięsa, dosłownie zwalający z nóg. Bracia odkryli, że biorąc płytkie oddechy łatwiej jest przetrzymać odór. Skupiając całą siłę woli starali się nie myśleć o smrodzie, przez co raz po raz potykali się o wystający korzeń- lub gdy nie mieli tyle szczęścia- o gnijącego trupa. Najwyższy z osób w tunelu Tamar, co chwilę był karcony za swą nieostrożność bliskimi spotkaniami ze zwisami skalnymi na sklepieniu tunelu. Każdy krok na nierównej, podmokłej powierzchni był dla nieprzystosowanych do dalekich wędrówek bliźniaków istną drogą przez mękę. Po kilkunastu minutach drogi łydki zaczęły palić ich żywym ogniem, w gardle zaschło, a w głowie pulsowało. Wąski tunel nie pozostawiał wiele pola do manewru toteż co chwilę uczestnicy wyprawy wpadali na siebie. Stawiając wyważone i powolne kroki z mozołem brnęli do przodu. Gdy Gael i Tamar zwątpili w sens przeprawy przez tunel i mieli już poprosić Graiva o chwilę odpoczynku przed ich oczami pojawił się nikły błysk światła, przybliżający się i powiększający swe rozmiary z każdym krokiem. W bliźniaków jakby wstąpił nowy duch. W podskokach dopadli Graiva nucącego coś pod nosem i po chwili zagłębili się w dziwnym świetle. Dotarły do nich pierwsze odgłosy ptaków, szum traw, brzęk owadów. Stali na niewielkiej polanie bujnie pokrytej trawą i kwiatami wydzielającymi wspaniałą woń będącą jak antidotum na smród panujący w tunelu. Po chwili bracia zrozumieli, dlaczego polanie tej nadano miano wichrowej. Zerwał się przeraźliwy wiatr, dmący i wdzierający się pod ubrania wędrowców. Ogarnęło ich przeraźliwe zimno.
-Z deszczu pod rynnę, psia kostka- mruknął Gael i wyjął z plecaka płaszcz. Tamar uczynił to samo.
Graiv w tym czasie bacznie oglądał teren. Parę jardów przed nimi znajdował się skalny żłob, za nim, hen daleko, prawie, że na linii horyzontu ujrzał tak dobrze znany widok Starego Lasu, z którego wyłaniała się sylwetka wspaniałego, porażającego swymi rozmiarami zamku. Z ogromnej, marmurowej budowli wznosiło się sześć baszt, na których szczytach powiewały błękitne flagi. Spomiędzy nich wyrastała siódma baszta- największa, pokryta złotem i płaskorzeźbami. Pod nią umiejscowiona była ogromna drewniana brama z mosiężnymi uchwytami w kształcie głów orków okuta stalą i żelazem. Bliźniacy stali zauroczeni, porażeni ogromem budowli i jej pięknem.
-Vaulda, stara dobra Vaulda- powiedział z łzami w oczach i podskoczył z radości.
Jak na zawołanie z najwyższej wieży ozwał się glos myśliwskiego rogu, dudniąc i brzęcząc.
-To zbrojmistrz Jaul! Stary druh zobaczył nas na pewno i wzywa wszystkich. Czeka nas gorące powitanie- uśmiechnął się Graiv a jego śladem podążyli bliźniacy. Nie marzyli o niczym innym jak o dobrym jadle i śnie. Byli wyczerpani po wrażeniach tego dnia i czekali na wejście do miasta jak na wybawienie.
Zbiegli więc jak najszybciej po stromym trakcie ciesząc oczy widokiem miasta. Po kilku minutach truchtu w pełnym słońcu, dotarli do granicy Starego Lasu. Drzewa tworzące zwartą grupę zdawały się żyć własnym życiem, wyginały konary, szeptały między sobą, przybliżały się i oddalały. Bliźniacy nie mieli pewności czy to tylko iluzja czy drzewa naprawdę żyją. Oświecił ich dopiero Graiv:
-To Enty- orzekł z miną znawcy- drzewa słynące z wytrwałości i sprytu. Dla wrogów bezlitosne , dla przyjaciół oddane. Rzadko kiedy walczą ale lepiej je mieć po swojej stronie bo gdy jednak zdecydują się na walkę trudno je pokonać. Zamieszkują las wkoło Vauldy aby chronić ją w razie niespodziewanego ataku-zakończył.
Bracia z zaciekawieniem słuchali a gdy Graiv skończył popatrzyli na drzewa z całkiem innej perspektywy. Perspektywy istot żywych, myślących, czujących to, co zwykli ludzie. Gdy stali zapatrzeni w niezwykłe skupisko drzew Graiv znienacka wykrzyknął:
-Precz z Malgorathem!
Drzewa słysząc to rozstąpiły się ukazując wąską ścieżkę prowadzącą do bram Vauldy. Krasnolud wstąpił w nią z radosnym śpiewem, lecz ten po chwili zamarł mu na ustach.
W środku Starego Lasu ukazał się krajobraz po burzy. Niektóre drzewa, wyrwane z korzeniami leżały bezwładnie w głębi mrocznego lasu. Większa część pozostałych nosiła na sobie ślady walki- miała poobrywane gałęzie, zdrapaną korę, ślady i zagłębienia po ciosie mieczem. Enty patrzyły na przechodniów niepewnie, zlęknione i obolałe.
-To zły znak- zawyrokował Graiv- Wrogów musiało być dużo, sądząc po ranach zadanych Entom. Miejmy nadzieję ,że mieszkańcy Vauldy odparli ich atak a moim druhom nic się nie stało- szepnął i zaczął bacznie rozglądać się i stawiać ostrożniejsze kroki. Raz po raz przystawał i nasłuchiwał, czyhając na wroga. Po dłuższej chwili mozolnego badania lasu dotarli pod warowną bramę. Słychać było za nią głosy- buntownicze, jakby zagrzewające do walki. Graiv chwilę im się przysłuchiwał i popchnął odrzwia toporem. Przyglądał się wydarzeniom za bramą, po czym szepnął do bliźniaków
-Nie jest dobrze. Ani śladu Vauldeńczyków, wszędzie kręcą się orkowie-wyrzekł i mocniej naparł na bramę. Przez chwilę przyglądał się rozwrzeszczanej gromadzie plugawych istot, gdy nagle jeden z nich zauważył go i pokazał ręką w jego stronę. Graiv nie zdążył schować głowy.
-Do lasu!- zdążył krzyknąć nim nie natarła na niego grupa orków.
Stanął szeroko, na twarz przyjął wyraz obojętności. Ciął i siekał tnąc ze świstem powietrze. Raz po raz u jego stóp padał jakiś przeciwnik. Zasłaniając się tarczą przyjmował na siebie ciosy i wyprowadzał skuteczne kontrataki. Co chwilę zmieniał taktykę. To wycofywał się by nagle, z rozmachem zaatakować, to postępował krok naprzód, kładł paru wrogów i odskakiwał, to znowu podnosił broń jednego z zabitych orków i miotał nią w rozwrzeszczaną hordę. Jak na taką grupę przeciwników radził sobie całkiem nieźle, jednak i jego w końcu dopadło zmęczenie. Z jego brody zaczęły kapać strużki potu, ruchy stały się wolniejsze, topór mniej śmiercionośny. Widząc, że wrogów jest coraz mniej pozwolił sobie wycofać się i odsapnąć. Chwilę regeneracji sił krasnoluda wykorzystał jeden z przeciwników powalając mężnego krasnoluda. Ten już miał strącić z siebie cielsko orka, gdy do pojedynczego wojownika dopadła horda jego kolegów. Krasnolud nie miał szans. Ork siedzący mu na piersi już szykował się by zadać ostateczny cios. Unoszony w górę miecz zalśnił i zaczął opadać. Bliźniacy, nie mogąc dłużej biernie się temu przyglądać wyskoczyli z lasu wrzeszcząc. Graiv wykorzystał chwilę zagapienia się oprawcy i zrzucił go z siebie. Jednym zamachem ściął głowy wszystkim orkom będącym w pobliżu. Wstąpiły w niego nowe siły, orkowie napierali a on z uśmiechem na ustach pozbawiał ich życia. Gdy wydawało się, że orkowie nie mają szans, bo pozostała ich tylko garstka Graiv nagle znieruchomiał. Z głębi Vauldy dobiegł donośny głos szamana wypowiadającego słowa zaklęcia. Krasnolud trwał w bezruchu, co wykorzystali wrogowie dopadając do niego. Jeden z nich zamachnął się celując prosto w twarz bohaterskiego wysłannika Kolbadora. W umysłach bliźniaków otworzyła się nowa, nieznana dotąd szuflada. Z ich umysłów wystrzeliły wiązki energii, które połączyły się tworząc świetlistą kulę, która bez ich ingerencji wystrzeliła prosto w grupę orków. Złocista kula zniknęła a na placu boju pozostały jedynie truchła plugawych istot. Ich twarze były wykrzywione a ciała pozbawione członków.
Bliźniacy, starając się nie patrzeć na twarze umarłych dopadli Graiva. Ten stał oszołomiony i patrzył na nich szeroko rozwartymi oczami.
-Kolbador się nie mylił-wycharczał i upadł na twarz, prosto pod nogi Gaela i Tamara.
Wystraszony Tamar pochylił się nad nieruchomym Graivem. Drżącą ręką zbadał jego puls.
-Żyje –oświadczył Gaelowi a w jego serce wstąpiła otucha-lecz nie jest dobrze.
Rzeczywiście, oddech bohaterskiego krasnoluda był płytki, z trudem łapał oddech wydając przy tym przerażający, świszczący dźwięk tak charakterystyczny dla osoby w agonii. Gael skinął na swego brata aby pomógł mu odciągnąć Graiva od stosu trupów.
Wbrew pozorom nie było to takie łatwe. Bezwładne cielsko było jak wór ziemniaków a ciężka zbroja wcale nie ułatwiała bliźniakom zadania. Po chwili wysiłku udało się go przenieść za bramę- miejsce rzezi orków. Tam delikatnie opuścili rannego na żwir. Gdy tylko ciało krasnoluda musnęło ziemię ten otworzył oczy i sapnął:
-Do stu głów orków! Co się stało?!- wyrzekł i złapał się za głowę. Jego twarz znaczyła paskudna, szeroka bruzda z której skapywały krople krwi plamiąc ozdobny hełm. Rozbieganym wzrokiem przesunął po bliźniakach. Przyjął na twarz maskę obojętności i złapał się za pierś.
-Nie mów tyle, w twoim stanie to niewskazane- doradził mu Gael ale ten mimo bólu nie miał zamiaru przerwać
-Mój koniec jest bliski- wycharczał i zmrużył oczy. Zmarszczki wokół oczu napięły się w niemej walce z bólem. Zniżył głos do szeptu a bracia przysunęli się do niego wysłuchując ostatnich słów Graiva
-Czuję jak ciemność przenika mnie aż do szpiku kości. Zajmuje coraz to więcej mnie. W swym życiu nie zrobię już nic więcej- przerwał i zagryzł zęby-lecz wy możecie jeszcze coś zdziałać- podjął znowu- możecie zniszczyć Malgoratha. Mam dla was kilka rad. Trzymajcie się zawsze razem, nie dajcie się nigdy zwabić złu, walczcie zawsze do ostatniej kropli krwi, w przyjaźni bądźcie wierni a we wrogości zaciekli- przerwał. Widać było, że mówienie sprawia mu nieziemski ból. Po kilku głębokich oddechach zdobył się na krótkie:
-Żegnajcie- i zamknął oczy. Wziął ostatni wdech, jakby delektując się nim ,i wyzionął ducha.
Bliźniakom do oczu cisnęły się łzy, łzy których nie mogli powstrzymać. Płynęły ciurkiem gdy bracia uklękali, gdy skinieniem głowy oddawali hołd zmarłemu. Tamar chciał coś powiedzieć lecz przez zaciśnięte gardło nie mógł wykrztusić żadnego słowa. Położył tylko dłoń na ramieniu brata w niemych słowach pocieszenia.
-Czemu on?! Czemu!- wykrzyczał Gael odtrącając dłoń brata i zaciskając pięści z bezsilności. Ze złością kopnął powietrze i krzyknął.
Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza…
Rozdział III
Co się kryje w podziemiach?
Zmierzch zastał Tamara kulącego się pod ścianą jednego z domów trwającego w śmiertelnym milczeniu, którego za nic w świecie nie chciał przerywać. Śmiertelna cisza choć trochę koiła jego ból po stracie Graiva. Mimo, że prawie w ogóle go nie znał, że był dla niego przybyszem z innego świata to zapisał się w jego sercu jako przyjacielski, bohaterski i odważny towarzysz podróży. Przeraźliwe zimno nie docierało do przerażonego i zrozpaczonego umysłu starszego z bliźniaków. Trwał w bezruchu czekając… Zimno nasiliło się, kłując Tamara, przenikając jego płaszcz. Gdy poczuł, że jego nogi stają się jak z lodu poruszył się i otworzył załzawione oczy. Jego wzrok nie potrafił przebić się przez gęstą zasłonę mroku. Nigdzie nie widział Gaela co wywołało u niego wrażenie odosobnienia. Po omacku jął szukać swego brata lecz poszukiwania okazały się bezowocne. Martwił się o niego. W jego głowie kłębiły się setki myśli. Być może jakieś nieznane zwierzę rozszarpało go, może
uciekł stąd podczas gdy on trwał pod ścianą, albo znalazł schronienie w którymś z domów…
Wytężył wzrok do granic możliwości i omiótł nim Vauldę. Na pierwszy rzut oka nic nie zauważył ,jednak po chwili w oddali mignęło mu światełko którejś z chałup. Nie wiedział czy to złudzenie optyczne, czy zmęczony umysł nasuwa mu przed oczy tak wyczekiwany obraz.
-To na pewno Gael- chciał wykrzyczeć lecz w ostatniej chwili zagryzł język. Takim krzykiem mógł zdradzić swą obecność dzikim zwierzętom, lub nie daj Boże któremuś z pozostałych wrogów.
Uznał ,że wszystko jest lepsze niż stanie w miejscu i ruszył w stronę nikłego światła. Wiatr wysuszył łzy a nocne powietrze wspaniale orzeźwiało. Byłaby to cudowna przechadzka gdyby nie świadomość, że został rzucony na pastwę losu w nieznanym świecie, bez jedynego przewodnika i –najprawdopodobniej- bez sprzymierzeńców. Zgoda wyrażona zbyt pochopnie, pod wpływem chęci przygód przeobraziła się w przekleństwo, ochota i wielki zapał ustąpiły miejsce złości i przygnębieniu. Plucie sobie w brodę i wmawianie, że jest dobrze nie pomagało a radosne wspomnienia z dzieciństwa wcale nie przywoływały pozytywnych myśli. Po chwili przygnębiony dotarł pod drzwi chaty. Drobna łuna świecy muskała delikatnie popękaną szybę. Tamar zebrał się na odwagę i wychynął zza rogu jednocześnie zaglądając wgłąb domu. Widząc cień przesuwający się po ścianie szybko kucnął. Za oknem dało się słyszeć rozbawione głosy, które ośmieliły nieco Tamara. Ten szybko wszystko przemyślał i uznał, że to na pewno sprzymierzeńcy. Żaden sługus zła nie potrafiłby śmiać się tak serdecznie i szczerze jak osoby zgromadzone w środku. Jak na zawołanie wyzbył się wszelkiego lęku i dziarsko zapukał. Za drzwiami odpowiedział jedynie gwar i podniecone głosy. Mimo braku odzewu Tamar nie zaniechał pukania. W końcu po kilku nieudanych próbach zwątpił i kopnął w drzwi. Głosy za nimi momentalnie ucichły , jakby poszukiwały źródła dźwięku. Chwilę tą wykorzystał Tamar dobijając się do drzwi z całych sił. Wkoło nie było nic widać a perspektywa trwania w tej ciemności całą noc dodawała starszemu z bliźniaków jeszcze więcej sił. Knykcie bolały go od miarowych uderzeń w mosiężne drzwi, jednak nie przestawał. Gdzieś w pobliżu zawył jakiś stwór. W jego oczach pojawił się strach. W ciszy przykucnął czekając na wybawienie. W środku dało się słyszeć nerwowe kroki zdążające w stronę drzwi. Zabrzmiał dźwięk klucza przekręcanego w zamku i drzwi otworzyły się z łoskotem Wystraszony Tamar szybko odwrócił wzrok. Było mu wszystko jedno co zobaczy lecz to co ujrzal niezmiernie go zdziwiło. Przed nim, lekko pochylając głowę stał postawny i wysoki człowiek, raczej szczupły i nienagannej sylwetki. Ubrany był w długi, ciemny płaszcz, lekko już przetarty toteż prześwitywała przez niego kolczuga. Na głowie miał bogato zdobiony hełm koloru szkarłatu, poprzecinany złotymi paskami. Na pierwszy rzut oka można było osądzić, że jest on kimś ważnym. Lecz Tamarowi nie było na myśli roztrząsanie jakie stanowisko zajmuje. Nie musiał się nad tym nawet zastanawiać. Jego widok wrył mu się głęboko w pamięć. To jego widywał codziennie w snach. To o nim mówił Graiv. To do niego miał dotrzeć za wszelką cenę. Uklęknął u stóp Kolbadora i rozpłakał się.
* * *
Gdy się obudził za oknem panował półmrok. Na początku nie wiedział gdzie jest. Przetarł zaspane oczy i przeciągnął się. Na ten znak rozbrzmiał tak dobrze znany głos:
-Miło cię znów widzieć- powiedział Gael do swego brata gdy ten po chwili spojrzał mu w twarz. Tamarowi, który czuł się odpowiedzialny za swego brata kamień spadł z serca, Gdy go ujrzał chciał się uśmiechnąć lecz surowość jego charakteru wzięła nad nim górę. Wykrzyknął:
-Czemu odłączyłeś się ode mnie!? Nawet nie wiesz jakie to było nierozsądne-dał się porwać emocjom. Gdy zauważył, że uśmiech nie znika z twarzy brata poirytował się i prychnął, by zaraz uśmiechnąć się i ścisnąć bratu dłoń. W czasie gdy wymieniał z nim uprzejmości rozglądał się po pomieszczeniu . Ot, zwykła chatka z niskim sufitem, zbita z drewnianych belek. Obok pokoju w którym się znajdował był drugi- równie lichy i skromny jak ten w którym się obudził. Wyposażenie chaty również nie było imponujące- łóżko, komódka z umieszczonymi na niej kilkoma żółtymi kwiatami, jakiś obraz na ścianie. Gdy przyglądał się miejscu w którym się znajduje z pomieszczenia obok doszedł go głos:
-Czyżby już wstał?- zapytał ktoś a Tamar od razu rozpoznał w nim głos Kolbadora, głos osoby z sennych wizji. Uśmiechnął się na myśl poznania bliżej wielkiego Kolbadora- bystrego umysłem i chyżego ciałem, doświadczonego i mądrego wodza. Przysunął się bliżej drzwi zza których w tym samym momencie wychynęła głowa dowódcy wszystkich dobrych istot w Vauldzie.
-Miło cię widzieć inaczej niż na klęczkach i podczas snu-zażartował, lecz jego twarz pozostała niewzruszona. Tamar nic nie uczynił, widząc że Kolbador człowiekiem skłonnym do żartów nie jest. Zapanowała chwila niezręcznej ciszy którą zręcznie przerwał Gael zapraszając Tamara do obiadu. Ten ochoczo przystał czując smakowity zapach zupy cebulowej dobiegający z kuchni.
Musisz się posilić przed dalszą podróżą na cmentarz zasłużonych- powiedział Kolbador. Jego na pozór nieruchomą twarz skaziła zmarszczka, usta zaczęły dygotać. Widząc, że stało się to wyraźne w mig przybrał swą nienaturalną maskę obojętności i gestem zaprosił Tamara do stołu. Starszy z bliźniaków przywołał przez oczy postać Graiva i cicho zachlipał. Głód jednak przemógł go i rzucił się na zupę jakby od tygodnia nie miał nic w ustach. Pochłaniał kolejne dokładki , dopełniając każdą porcję obficie świeżym, białym chlebem. Głód swój zaspokoił dopiero gdy Kolbador zdziwionym głosem oświadczył brak zupy. Z ciężkim żołądkiem i lekką duszą przysiadł na krześle i jął rozmyślać nad beznadziejnością sytuacji w jakiej został postawiony. Gdy uświadomił sobie w jaką historię został zaplątany w jego głowie powstał niesamowity mętlik na który spróbował zaradzić wstając. Kolbador zadał mu jakieś pytanie, lecz jego mózg otoczyła jakby niewidzialna bariera, niedopuszczająca do niego bodźców z zewnątrz i słowa przez niego wypowiedziane dotarły do uszu Tamara jako kłębek bliżej niezrozumiałych zlepek słów. Po chwili odrętwienia ,starszego z bliźniaków napadł atak szału. Zły na siebie i na swą bezmyślność , krzyknął jednocześnie wykonując silne uderzenie piętą w podłogę. Ta, jak na dosyć wyfatygowaną staruszkę zaskrzypiała i – ku zdziwieniu Gaela oraz Kolbadora-załamała się z trzaskiem. Rozległ się jedynie pojedynczy krzyk Tamara, plusk wody i wokół zapanowała cisza. Gdy wszystko ucichło Kolbador jak najprędzej podbiegł do ziejącego chłodem otworu i pochylił głowę. Jego wzrok nie potrafił przebić się przez gęstą zasłonę mroku więc zawołał Tamara. Jego głos odbił się donośnym echem i wrócił do niego.
Zdziwiony echem Kolbador szybko skojarzył kilka faktów i stwierdził z zachwytem:
-Niech skonam! Legenda o podziemnym przejściu okazała się być prawdą!
* * *
Tamar mimo swego strachu zdołał postąpić kolejny krok naprzód. I kolejny, i kolejny… A każdy z nich wydawał mu się nieskończonością. Z oddali dobiegały go jakieś mętne, stłumione przez szum płynącej ciurkiem wody słowa. Ignorował je. W niczym nie mogły mu teraz pomóc, tę bitwę musiał stoczyć sam.
Porzucił wszelkie obawy i strach na rzecz odwagi oraz chęci poznania tajemnicy tunelu. Wstąpił za zasłonę mroku, po czym zaciskając z całej siły pięści otworzył oczy. Zamknął je czym prędzej sądząc, że majaczy. Otworzył, i zamknął, i tak parę razy dopóty nie uprzytomnił sobie, że to , co widzi rzeczywiście jest prawdą. A widok był niezwykle zdumiewający. Kilkaset Vauldeńczyków porozkładanych w nierównych odstępach na wilgotnej posadzce tunelu nad którymi unosi się woń wspaniałych kwiatów oraz dwóch mężczyzn wyglądających na wykutych z kamienia , pokrytych zielonkawym nalotem i grzybami. Krzątali się oni wokół- wyraźnie upojonych- Vauldeńczyków i szybkimi ruchami włóczni po kolei ich dobijali. Tamarowi zebrało się na płacz a jego nogi wręcz wymuszały na nim ucieczkę. Lecz on wbił paznokcie w dłoń i czekał.
Nie wiedział na co albo też po co czekał. Wiedział , że to aby tu pozostał jest ważne. Mimo Śmierci czającej się w ścianach tunelu nie czuł strachu. Czuł jedynie przemożną chęć zabijania. I tylko to się teraz liczyło.
Pierwsza ujrzała go niska , przygarbiona postać wykuta na kształt kamiennego gargulca z mieczem przepasanym przez ramię i buteleczką eliksiru za pasem.
- Jakim cudem? – wychrypiał wyraźnie ździwiony- Kim jesteś? Co tu robisz?
Tamar stał w milczeniu jako że nie potrafił odpowiedzieć na żadne pytanie postawione mu przez gargulca. Jego myśli krążyły gdzieś daleko, wokół spraw mniej przyziemnych lecz ciało z całej siły kazało mu ruszyć się z miejsca.
A on trwał.
Zwabiony niecodzienną sytuacją do postaci podszedł towarzysz gargulca. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Jedynie drewniana noga stukotała gdy robił kroki.
-Co się z nim cackasz, Trau? Szablą w łeb i do widzenia!
-Brusgh…
-Co? Mówiłem coś!
- Tylko ludzie czystego serca potrafią wytrzymać działanie eliksiru. On jest tu już dosyć długo, Na tyle długo, aby spokojnie leżeć u naszych stóp.
-Czyli mówisz, że…?
-Tak. Kolbador zbiera nowe siły.
Twarz Tamara stężała. Widział że konfrontacja jest nieunikniona.
- Jeśli ginąć, to z muzyką na ustach – szepnął i zaczął gwizdać. Kamienne postacie zazgrzytały kamiennymi zębami i z kwaśnym uśmiechem specjalnie przywołanym na usta ruszyły na Tamara. Kolbador wraz z Gaelem krzyczeli z całych sił jednak cudowny zapach eliksiru lekko oszołomił Tamara toteż nie docierał do niego żaden dźwięk. Rzutem oka zmierzył przeciwników. Nie miał z nimi żadnych szans. Dobrze o tym wiedział, lecz chciał się pojedynkować. Z pobliskiego truchła wyjął lekko zardzewiały miecz. Zamachnął się nim na próbę . Koszmarnie ciążył mu w dłoni lecz od biedy wystarczył jako środek obronny. Powiało grozą.
Trau dopadł go pierwszy. Silnym zamachem wbił włócznię aż po drzewce w jego ramię. Tamar zachwiał się a jego nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zrozumiał, że zgrywanie przez niego bohatera było błędem i to kardynalnym. Z rany na ramieniu ciurkiem pociekła krew. |
|