jeverli |
Wysłany: Wto 18:47, 11 Sty 2011 Temat postu: Odgrzej obiad, umierając. |
|
Krótkie opowiadanko, czekam na konstruktywną krytykę, i miłego czytania życzę!
Czułem się słaby. Nie miałem siły ruszyć palcem, uśmiechnąć się. Minimalny wysiłek był przyczyną maksymalnego zmęczenia. Choroba całkowicie wyniszczyła mój organizm. Przygotowując się do śmierci, musisz przygotować się do perfekcyjnego zakończenia pierwszego, a zarazem ostatniego tomu ziemskiego życia. Musisz uwierzyć w to, że będzie lepiej. Lepiej, lepiej, lepiej... jak wytłumaczyć potomstwu, że odchodzisz? Jak pocieszyć tulące się w ciebie ciałko? Płaczesz z bezradności. Chciałbyś ucisnąć dłoń kobiety, która spędziła z tobą pół życia, lecz nie możesz. Nie czujesz się wystarczająco silny, by stchórzyć i przedwcześnie pożegnać się z promieniejącym słońcem, zielonym parkiem i dziesiątką twarzy, która kocha cię nader wszystko.
Zapraszamy na prawo, bo na lewo świat jest dzisiaj gówno wart. Słowa bez znaczenia, żadne nie określą twoich emocji, lęków. Żadne nie sprawią, że poczujesz się tak, jakbyś chciał się poczuć właśnie teraz. Bezwładnie leżysz w satynowej pościeli, krople potu spoczywają na twoim czole, gromadząc się od rana. Czujesz znajomy zapach, lecz nie wiesz co to, skąd, dlaczego właśnie teraz. Beznamiętna dziś muzyka wydobywa się z głośników, będąc uwieńczeniem pragnień wcześniejszych. Na ścianie wiszą fotografie tak dobrze znanych twarzy, uśmiechają się, zdmuchują świeczki, pozują wystawiając język. Nie wierzę już w nic, nie chcę. Kwintesencja smaku, dopełnienie wieczności, jakoby wiśnia na torcie. Mam ochotę zwymiotować ale nie mogę. Wielka kula spoczywa w przełyku, światło razi oczy. Mam ochotę zasnąć i odejść, właśnie dziś, właśnie teraz, już!
Na prawo promocja, śmierć dziś w cenie, nie osądzamy, prosto do nieba, po schodach z marmuru, obok miliardów obcych, choć podobnych do ciebie ludzi. Truchcikiem pokonujesz dystans, zostałeś tylko ty. Otwierasz drzwi, a tam... nic. Nie ma nieba, piekła nie ma, Boga nie ma, jest tylko pustka, do której prowadzą schody. A teraz idź gdzie chcesz, aż jedna z dróg dotknie twoich stóp i wskaże drogę. Ku pokrzepieniu serc, by umierać lepiej.
Znajomy pokój, czarna satyna okala ciało, na ścianie te same fotografie, w pokoju ni żywej duszy, prócz mnie. Na stole karteczka, czyżby ostatnie pożegnanie, beze mnie? Czyżby poszli do kościoła, pomodlić się o szczęśliwą śmierć żyjącego? Czyżby za korowodem w milczeniu szła rodzina, zapominając o trumnie, o żywym, co nieboszczykiem niby miał być, a pochować chcą pustkę, powietrze przesycone majem i wspomnieniami? Czyżby już oswoili się z moim odejściem? Może wybrali się na lody, by pocieszyć zrozpaczone serca? Może nie chcą patrzeć na umierającego, wijącego się z bólu mężczyznę. To takie nieetyczne i beznamiętne... na pościeli leżą rysunki dzieci. Rodzina w komplecie, słoneczko góruje, ptaszki śpiewają. Miły prezent, zamiast uścisków rąk. Zamiast kondolencji tabletki na stoliku nocnym, woda i rogalik z dżemem. Przyjemnie ugościć umierającego to priorytet dziś, jakoby nie mieć wyrzutów sumienia później. W gazecie piszą, że rodzinny kraj porzuca coraz więcej osób, na świecie trwają wojny, a dzisiaj ma padać deszcz. To takie nudne i przewidywalne. Śniąc umierałem, umieram żyjąc. Zaskoczenie, na stole karteczka sugerująca nikły poziom spadku mojej energii: "Marek przestań filozofować, obiad masz w lodówce, bo i myśliciele coś jeść musieli. Umieraj dziś szybko, czeka na ciebie sterta ciuchów do prania". |
|